Wendy Holden - Nauczyciel z Auschwitz - recenzja

by - 21:13:00

Wizytowałam Auschwitz jako dwunastolatka. Choć była to część większej, szkolnej wycieczki, piszę o “wizycie”, bo brakiem szacunku byłoby stwierdzenie:wycieczka do obozu śmierci”. Terenu masowej zagłady ludzi wielu narodowości i w każdym wieku – przede wszystkim rodaków. Drżących ze strachu staruszków, którzy nawet nie mieli świadomości, gdzie są ani w jakim celu się tam znaleźli. Rozparowanych ojców w sile wieku i zrozpaczonych matek. Kilkumiesięcznych, kilkuletnich i nastoletnich dzieci, które nie miały jeszcze czasu, by zrozumieć życie, posmakować go ni jakkolwiek poznać. To właśnie im, za sprawą niezwykłej sylwetki Fredy’ego Hirscha, tytułowego “Nauczyciela z Auschwitz” Wendy Holden oddaje głos w opartej na faktach powieści - głos, który nigdy nie opuścił ich gardeł. Uleciał w szare od ludzkiego pyłu, milczące niebo, niesłyszany - jednym z przerażających kominów...  

Czytając tę książkę, cały czas miałam w głowie fakt, że przecież przekroczyłam drwiącą z człowieczeństwa bramę, głoszącą, iż praca czyni wolnym, również będąc zaledwie dziewczynką. Pewnie dojrzalszą niż reszta, bo już wtedy, w pogardzie mając harmidry na dużych przerwach, wolałam, za zgodą cenionej polonistki i wychowawczyni zarazem, pozostać w klasie, z dumą obwieszczając, że piszę swoją pierwszą powieść. Dalej jednak - tylko dzieckiem, z jakich samomianowani “nadludzie”; zwierzęta w istocie, zwierzętom nie ujmując, postanowili kilkadziesiąt lat temu właśnie w tym miejscu oczyścić świat, dążąc do stworzenia czystej rasy.  

Odłączyłam się wówczas od grupy, zniesmaczona tym, że niektórzy - choć lubiani przeze mnie – koledzy nie potrafili zachować należytej powagi. Z perspektywy czasu myślę, że może to nie był odpowiedni wiek na wizytę. Temu miejscu bowiem należy się cisza. Temu miejscu należy się spokój. Temu miejscu należy się pamięć. I światła refleksja... 

To zwiedzanie okazało się miażdżąca dla kogoś, kto dzięki bogatej i wciąż ćwiczonej twórczością oraz literaturą wyobraźni zawsze widział więcej. Pewnie wtedy jeszcze tyle też czuł. Dlatego, pomimo upływu dziewiętnastu lat, wciąż doskonale pamiętam tamtą wizytę. Fakt, że gdzieś z tyłu, podczas samotnej wędrówki, dalej słyszałam echo: “proszę pani, on się we mnie zaczyna”, a przewodnik miał irytująco głośny głos i zbyt krzykliwą, czerwoną koszulkę. Temu miejscu wystarczą jego szarość i tablice zamiast dudniącej narracji pracownika. Przeszłam wówczas wzdłuż torów - tych samych, którymi do obozów dojeżdżały w bydlęcych wagonach transporty ludzi. Pamiętam, że zdziwił mnie fakt, iż gdzieś pośrodku znajdował się za żółty, pojedynczy mlecz, bo tutaj nic nie powinno rosnąć. Poza wieczną nienawiścią względem wiadomej nacji. Płot nie był już pod napięciem, ale mimo tego nie odważyłam się do niego zbliżyć. Trzymałam przy nim dłoń, zastanawiając się, ile dziesiątek tysięcy (?) kobiet i mężczyzn zrobiło to przede mną, rozważając czy taka śmierć nie będzie wybawieniem. Jak wiele osób zdążyło zdecydować samodzielnie, zanim zabiły je strzały w głowę albo dźgnięcia ostrymi narzędziami. Długo później smutniałam, korzystając z toalety – bo nie wiem, ile czasu spędziłam w gargantuicznym baraku, który służył za nią więźniom. Nie potrafię oszacować, jaką miał powierzchnię; matematyka nigdy nie była moją mocną stroną. Wysoki, długi, drewniany, nieocieplony niczym, ubita wówczas ziemia. Przecinały go rzędy również drewnianych skrzyni, w których z obu stron co około kilkanaście centymetrów były wycięte dziury. Barakowe WC – siadasz nad otworem, inni przed Tobą, obok, z tyłu. Niemieckie pojęcie humanitaryzmu i godności. Bez wody czy skrawka papieru. Wszyscy korzystający o tej samej porze a przy tym poganiani batem, jeżeli przekroczyli czas pięciu minut. Długo tkwiłam także przy Czarnej Ścianie czy Ścianie Śmierci. Ścianie Straceń. Wiedziałam, że to replika, a jednak, jeśliby odpowiednio przymknąć powieki, można by z łatwością dostrzec, jak spływa krwią podczas masowych rozstrzeliwań więźniów z bloku 11. Nagich skazańców, rozbierających się przed obcymi, często wśród szykan “pańskiej” rasy, którzy ten ostatni przemarsz wstydu czynili w pełni świadomie tego, dokąd i po co idą. W centrum macierzystego obozu, żeby jeszcze pozostali przy życiu nie pomyśleli czasem o choć iskrze nadziei.  

I jeszcze jedno miejsce, choć wizyta w Auschwitz wypala w człowieku ślad na zawsze, które z najmniejszymi detalami zachowałam w pamięci. Tak, jak się zresztą powinno. Duże i wysokie pomieszczenie, obecnie część Muzeum. Cała ściana za szkłem. Za nim przedmioty osobiste, tak wzgardzone, że nawet “nadludzie” nie zainteresowali się tym, by je ukraść, wykorzystać lub sprzedać. Uwagę zwracają niewysłane listy, okrągłe okulary w cienkich drucianych oprawkach z jednym wybitym szkłem, których nikt już nie włoży czy stare walizki, z jakich wysypują się zdjęcia uśmiechniętych w chwili robienia, nieżyjących przecież ludzi. Serce łamią jednak przede wszystkim najczęściej pojedyncze, poobdzierane, rozpadające się buty. Męskie pantofle, damskie czółenka i tycie dziecięce sandałki... Wyrwane z kontekstu fragmenty odzieży, którą kiedyś, do wtóru szwabskich komend, zrzucali więźniowie. Spiesząc do gazu... Gdzieś obok rodowe srebra, bo część zmierzających do Auschwitz osób sądziła, że jedzie do wakacyjnego ośrodka, perfidnie oszukana, a przecież herbata zamieszana ulubioną łyżką zawsze smakuje lepiej. Nie wiadomo, czy podawane w obozie jako napój pomyje też – bo takie przedmioty były odbierane jeszcze przed przemianowaniem przybyłych w numery. Wytatuowane na rękach, wpisane w papierach. W tym drugim przypadku, jeśli stał przed nim kod SB6, człowiek zostawał przeznaczony do eksterminacji po upływie dokładnie sześciu miesięcy, o czym dowiadywał się dopiero chwilę przed zaczerpnięciem ostatniego oddechu. O ile wcześniej nie został zabity dla rozrywki, zadręczony na śmierć lub nie padł z głodu po kawałku zgniłej brukwi i czerstwego chleba, codziennej racji żywnościowej czy podczas pracy - kopania tunelu łyżeczką. Taki kod otrzymał Fredy Hirsch. 

Tak, byłam wtedy zaledwie dwunastoletnią dziewczynką. Ale tak prosto wyobrazić sobie, że historia się powtarza. Że kilkadziesiąt lat temu jakieś spośród moich alter ego spotkał najstraszniejszy los. Dlatego trzeba pamiętać. Zawsze pamiętać. A więc tak długo, jak nie będą romantyzować wojny, będę cenić takie powieści jak “Nauczyciel z Auschwitz”. Bo umierają ostatni świadkowie, a poparte odpowiednimi badaniami słowo pisane przetrwa wiecznie. Zaś osób takich jak Fredy nie należy zapomnieć. Minuta ciszy. 


To nie będzie typowa mnie recenzja, bo nie myślałabym dobrze o sobie, gdybym próbowała zgadnąć, co czuł czy myślał Fredy Hirsch. Nie uczynię Cię dziś bohaterem narracji, bo nim jest w tym przypadku jedna osoba. Motyl z Auschwitz. Nauczyciel od początku do końca. Ktoś, kto uśmiechał, gdy nie było powodu do otworzenia oczu. Potrafił zorganizować coś z niczego. Dbał o kondycję psychiczną i fizyczną, budował, inspirował i był stróżem. Odwracał uwagę, kiedy matki nie wiedziały, jak wyjaśnić dzieciom, dlaczego z tych kominów ciągle wydobywa się dym. Bawił się w teatr cieni, gdy stanowiło je widmo wszechobecnej śmierci. Śpiewał pośród krzyków mordowanych ludzi. Przewodził, próbując stworzyć cokolwiek na kształt domów i szkół w miejscu, o którym zapomniał nawet Szatan - zbyt zafrasowany stopniem (nie)ludzkiego zła. Fredy Hirsch. Na wskroś, do imentu dobra i życzliwa osoba, czyniąca piekło choć nieco znośniejszym. Zawsze na szarym końcu, stawiająca wszystkich przed sobą, otaczająca szczególną estymą dzieci. Pamiętaj, Fredy Hirsch. Musisz o nim pamiętać. Musisz pamiętać. 

Ale ta recenzja nie ma oceniać działań bohatera. Kim i jaki był, każdy powinien wiedzieć. Opinii podlega tylko treść powieści. W krótkich więc słowach o samej książce Wendy Holden, bo na więcej nie pozwala mi powaga tematu. A potem dodatkowa grafika zasługujących na wyróżnienie cytatów.  

Z 400 stron “Nauczyciela z Auschwitz” zaledwie 140 jest poświęconych pobytowi i budzącej podziw działalności na rzecz dzieci Fredy’ego w obozie, co początkowo uznałam za dość osobliwą proporcję. Doszłam jednak do wniosku, że pisząc o wojnie, tworzy się przecież przede wszystkim o ludziach. A ci, jeśli są jak Hirsch, zasłużyli na każde postawione słowo. Autorka pokusiła się o przedstawienie jego młodości, początków nauczycielstwa w getcie Terezin oraz późniejszej opowieści, której finałem jest trafienie do Auschwitz. Choć nie jestem zwolenniczką wczuwania się w postaci historyczne i wkładania w ich usta słów, których nie wypowiedzieli czy wymyślania dialogów, jakie rzekomo prowadzili, uważam, że “Nauczyciel z Auschwitz” to potrzebna książka, bo o Fredy’m wciąż zapominają dziejowe pomroki. O tym, jak wiele istnień ocalił - nawet, jeśli tylko na krótką chwilę. Nie przeszkadza mi nawet szczególnie nieco patetyczny ton, którego Autorka nadała rzeczywistej Postaci czy płynący z lektury dydaktyzm oraz obliczenie treści na wzruszenia, choć i za tym nie przepadam. Holden rehabilituje się bowiem mrożącą krew w żyłach, detalistycznie i realistycznie oddaną ostatnią częścią narracji z Birkenau. Tą o zniszczonych tam, najbardziej bezbronnych, ich nieodnajdywaniu się w nowej rzeczywistości i pewnym nauczycielu. Dwudziestoośmioletnim mężczyźnie, który z nieodłącznym uśmiechem próbuje zatrzymać czas i zaczarować straszny świat, żeby dzieci choć chwilę się nie bały. I w tym przypadku, jeśli się dobrze skupić, można sobie wyobrazić jak Fredy Hirsch, pośród tej całej obskurności, siedzi na gołej ziemi w baraku i namawia na zabawę, zawsze mającą coś praktycznego na celu. Może mówi, żeby trzymać głowę prosto i nigdy nie okazać strachu. Może udaje, że cień “nadczłowieka” za nim to kolejna postać z teatrzyku i nie zrobi im krzywdy. Może opowiada, że mama na pewno jest bezpieczna w innym bloku. A ten dym wiedzie do nieba, w jakim jest tak pięknie, bo rodzina znowu jest razem. Albo tym razem tylko szepcze: proszę, zapamiętaj moje imię, jestem Fredy Hirsch. Nauczyciel z Auschwitz. Czarodziej w obozowej rzeczywistości, królestwie śmierci. 7/10 

 

WARTE UWAGI CYTATY: 

“Nazywam się Fredy Hirsch i walczyłem o zachowanie w tym piekielnym świecie resztek normalności i przyzwoitości. Kochałem, śmiałem się, płakałem i umarłem prawie tysiąc razy. Nazywam się Fredy Hirsch. Jestem dobrym człowiekiem.” 

-Gdzie jesteśmy? (...) 

-W Auschwitz, w miejscu, w którym wszyscy umrzemy.” 

“(...) wszyscy na różnych etapach życia mierzymy się z uprzedzeniami. Jedyne, co do nas należy, to podjąć decyzję, jak na te uprzedzenia odpowiedzieć.” 

“Pokaż im, że ich słowa ani działania Cię nie ranią. To odbiera im moc.” 

“Może tylko te rysunki po nich pozostaną, więc zawsze się upieram, by podpisywały swoje prace (...). Chciałabym, aby zapamiętały, że nie są tylko numerami.” 

“(...) całkiem sprawnie umierają (...). Dławiąc się cyklonem B w ostatnim tchnieniu, wbijając paznokcie w ściany komór gazowych. Ty też tak skończysz pewnego dnia, chłopaku. I my wszyscy.” 

“Naszym celem jest zorganizowanie dzieciom zajęć, żeby nie miały czasu na myślenie, gdzie się znajdują ani co może się z nimi stać (...).” 

“-Co oznacza celowe, Fredy? (...) 

-Oznacza, że cieszysz się na każdy kolejny dzień, ponieważ masz powody, żeby wstać. Ja się tak czuję każdego ranka, gdy rozbrzmiewa gong. Nie mogę się doczekać, kiedy Was zobaczę i będę wam pomagał szukać celu.” 

“Jeszcze niczego się nie nauczyłeś o naz*ist*ach? Wiją się jak węgorze, niemal dwukrotnie bardziej oślizgli. Nawet, jeśli nie kłamał, to przecież obiecał tylko, że ich nie odeśle. Nie wspomniał ani słowem, że nie zagazuje Was wszystkich na śmierć.” 

“To był mój uśmiech: uśmiech buntu, przyklejony do twarzy od 1939 roku. Mężczyzna machał do dzieciaków.” 

“Nazywałem się Fredy Hirsch. Miliony imion zapomniano, więc, proszę, bądź tak miły i moje zapamiętaj.” 

You May Also Like

0 comments

Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)