„No więc ja nie miał nadziei na nic, szedł ja po prostu przed siebie, bo usiąść i pozostać na miejscu ja nigdy nie chciał, od kiedy ja rodzinny dom opuścił, więc ja szedł i klucząc między torosami, szukając gładkiego lodu, między wmarzłymi w pak górami lodowymi, które musiały tu przypłynąć nie wiem skąd, ale z daleka, może z Ziemi Franciszka Józefa, na tem kawałek gładkiego lodu zauważył ja łódeczkę, która niedługo później okazała się łódeczką Dużego i Małego.”
Lubicie czytelnicze
wyzwania, czy też rzadko wychodzicie ze swojej strefy komfortu i trzymacie się gatunku,
z którym najbardziej Wam po drodze? Choć moje serce bezapelacyjnie należy do
thrillerów zagranicznych autorów, w nowym roku postanowiłam zmierzyć się ze
swoimi regałami wstydu i przeczytać także powieści z innych gatunków. Jedną z
nich jest właśnie Chołod Szczepana Twardocha, który stanowi dla mnie ogromną odmianę.
Dotychczas nie miałam okazji poznać tego autora i już lektura pierwszych stron
utwierdziła mnie w tym, że jest to jeden z najbardziej oryginalnie tworzących
pisarzy. Już same zastosowane przez niego licznie zabiegi językowe to nie lada
gratka dla miłośników niebanalnego języka. Języka staropolskiego, śląskiego, a
nawet i… nieistniejącego być może wcale.