Wyobraź sobie kraj rozciągający się na przestrzeni miliona km² - od dzikich pól nieopodal brzegów Morza Czarnego, poprzez porohy Dniepru, Kijów, Smoleńsk, Rygę aż do Parnawy. Obejmujący obszar wielu dzisiejszych państw: Polski (bez Śląska i Pomorza Zachodniego), Litwy, Łotwy, Estonii (części), Ukrainy (prawie całej), Białorusi, Okręgu Królewieckiego i zachodniej Rosji (części). Z granic którego do Moskwy było zaledwie 300 kilometrów. Zamieszkały przez 10- 12 milionów ludzi, a więc niewiele mniej niż w Wielkim Księstwie Moskiewskim czy monarchii Habsburgów. W jakim aż 10% mieszkańców to urodzeni żołnierze – szlachta. Dysponujący najbardziej płodną ziemią w Europie i najrozleglejszą powierzchnią lasów na całym kontynencie; pełnych bajecznej wręcz zwierzyny i niewyczerpanych zasobów drzewa. Posiadający największy nad Bałtykiem port w Gdańsku, w którym handlowano 2/3 towarów, jakie przepływały przez Morze Bałtyckie. Mogący pochwalić się najbardziej demokratycznym i postępowym ustrojem politycznym na świecie. Tak bogaty, że sam podmiejski majątek nie największego przecież grodu, jakim był Toruń, szacowano na co najmniej 5 milionów ówczesnych złotych. Jak wielka to była kwota, uzmysławia szacunek, według którego 1 złotówka z tego czasu odpowiada dzisiejszym 112 zł. Tak właśnie wyglądała Rzeczpospolita Obojga Narodów na początku XVII wieku. Nieco ponad sto lat później była już tylko cieniem samej siebie, tracąc bezpowrotnie status mocarstwa, a wkrótce w ogóle znikając z mapy Europy. Historia zna wiele imperiów, które rozpadały się jak domek z kart, ginąc na zawsze w pomroce dziejów. Takie jest jej prawidło. Jednak los naszego państwa jest mimo wszystko wyjątkowy i naznaczony piętnem szczególnej tragedii. Jak to się mogło stać, że tak potężny kraj, mający wydawałoby się wszelkie warunki, aby rozdawać geopolityczne karty i rosnąć ciągle w siłę, załamał się całkowicie na przestrzeni zaledwie stu pięćdziesięciu lat? Na to pytanie próbuje znaleźć odpowiedź Autor recenzowanej książki, zabierając czytelnika w niezwykłą, barwną i sugestywną podróż po dawnej Rzeczypospolitej.
Frakcja niepodważalnie uroczych, mruczących stworzeń jest przeświadczona o tym, że dom bez kota to głupota. Ba, niektórzy jej zwichrowani przedstawiciele posiadają nawet przestrzegające postronnych przed swoim szaleństwem tabliczki. Ta wisząca w moim mieszkaniu głosi, że nie byłoby ono prawdziwe bez przedstawiciela tego gatunku. Trudno nie zgodzić się z tą tezą - wszak wówczas nikt nie budziłby, przynosząc prezent o 3:00 w nocy i domagając się za to smaczków. Kreatywność mojej szanownej Annabelle vel Kitku jest w tej kwestii nieograniczona. Od wielu lat jestem obdarowywana TĄ JEDNĄ kuchenną gąbką (naturalnie z tegoż powodu mającą tylko tę funkcję), aktualnie wystawioną rolką papieru toaletowego, pisakami albo kawałkami plastiku nieznanego pochodzenia oraz miejsca składowania. Upolowana zdobycz dla człowieka, który musi pospiesznie przyjść ją podziwiać i wynagrodzić, zostaje dostarczona w towarzystwie mniej lub bardziej naglącej kakofonii dźwięków. Wariant zależy od tego, czy Panienka jadła dwie minuty temu czy jednak pięć. To ostatnie kwalifikuje się już bowiem do potencjalnego zgłoszenia dwunożnego do TOZ-u. I to wcale nie obchodzi Czarno-Białej, że czytałam do 2:59, więc dopiero co się położyłam. Tradycja to przecież rzecz święta a pewnych rytuałów trzeba dochowywać. Niewesoło byłoby też w lokum, gdyby jego właściciel nie wdepnął radośnie skarpetką w dopiero co oddaną pięknym pyszczkiem trawę czy nie został nauczony tego, że na ziemi nie powinny leżeć ubrania. Każdy szanujący się kot wie, iż porządku należy dochowywać, więc takie elementy nadają się do osikania i prania. Za to drugie nie ręczy, ale... Brak wbijania pazurków w nowe rajstopy i dreptania człowieka w świeżo prasowanej koszuli również byłby przytłaczająco smutny. No i tego patrzenia w oczy... najlepiej na chwilę przed ugryzieniem, bo po prostu tak i już. Wiem, że rozumiesz – Kociarzu. A przed Tobą dedykowany tom 11 opowiadań.
Wykonanych z pietyzmem, niepowtarzalną starannością i ogromną determinacją dzieł Michała Anioła nie sposób nie podziwiać. Michelangelo di Lodovico Buonarroti Simoni, bo tak właściwie nazywał się ten natchniony pozaziemską mocą twórczą Artysta, był malarzem, rzeźbiarzem i architektem epoki odrodzenia, ale również - o czym nie każdy wie - poetą. W jego dorobku pisarskim znalazło się ponad trzysta liryków, sonetów oraz madrygałów, kreślonych pod odpowiedni akompaniament. Jeśliby zapytać kogokolwiek o wielką trójkę mistrzów epoki renesansu, z pewnością wskazałby Rafaela Santiego, Leonardo da Vinci oraz właśnie Michelangelo, w czym miałby całkowitą słuszność. Cierpiąca Pieta w różnych wariacjach, Bachus, Madonna z Brugii, budząca zachwyt rzeźba Dawida. Poza niesamowicie realistycznymi i oddającymi piękno posągami, freski na sklepieniu kaplicy Sykstyńskiej - malowane przez kilka lat w pozycjach wymagających niebywałej precyzji i przynoszących niewyobrażalne niewygody. Przejmująca wizja sądu ostatecznego... na jakiej Autor umieścił swój autoportret. Pomyliłbyś się, zgadując, że pewnie przedstawia dumnego ze swojej twórczości mężczyznę. Własną twarz Michał Anioł naniósł na... skórę, zwisającą z dłoni świętego. Wiele wieków później próbuje się roztrząsać słynny dylemat pod tytułem: co Autor miał na myśli. Swoją miałkość względem czynionej właśnie, freskowej nieprzemijalności? Ludzkie odbicie, jakie zawsze ukaże się gdzieś w prawdziwej krasie? Niegodzenie się z nieprzykazanymi przez Boga preferencjami – bo tkwienie w niespełnionej miłości do kogoś tej samej płci? Teorie zawsze da się pomnożyć, a jednak milkną one przed obliczem majestatu dzieł wielkiego Artysty. Ponoć młodzian Cavalieri przez wiele lat pozostawał najbardziej ważkim z jego westchnień. Okolony sztuką i słanymi listami, nieskonsumowany romans tej dwójki spróbował unikatowo, bo za pomocą komiksu, przedstawić Mateusz Leszczyński. Czy to miało prawo się udać?
Trzeba cechować się ogromną literacką zręcznością, aby na samym początku powieści (a także w opisie) przedstawić czytelnikowi w pełnej krasie popełnioną zbrodnię oraz jej następstwa ze zmyślnym ukryciem zwłok na czele, a przy tym przez całą pozostałą część fabuły utrzymywać go w niezmiennym napięciu. Niewielu autorów potrafi przeprowadzić poprawnie taki zabieg. “Podejrzany X. Pochodna zbrodni” udowadnia, że Keigo Higashino nie tylko umie tego dokonać, ale i udanie gmatwa czytającemu myśli. Śledząc z zaciekawieniem narrację, wielokrotnie przestaje on być bowiem pewien wyciągniętych - wydawałoby się - oczywistych wniosków. Może uprzednio zaserwowane informacje to jedynie zasłona dymna, wiodąca w niewłaściwe miejsce? Pisarski kunszt na najwyższym poziomie, wersja japońska; niepowtarzalna. I na szczęście wcale nie w stylu Larssona, który uśpił mnie wielokrotnie nużącymi i przytłaczającymi historiami, wbrew temu co mówi okładkowa polecajka. W zupełnej kontrze – wykwintnie grająca na emocjach, porywająca zręcznością kreacji rozrywkowych zagadek i na swój sposób nęcąco zwichrowana.
Propozycja czytelnicza Higashino okazuje się skrzyżowaniem thrillera, kryminału oraz opowieści o poświęceniu w imię miłości. Prozaik próbuje postawić przed odbiorcą pytanie, gdzie przebiega cienka, umowna granica pomiędzy tym, co można dla niej uczynić - a posunięciami, jakie będą przesadnie paradne. Co zrobiłbyś dla kogoś, kogo kochasz? Czego nigdy byś się nie dopuścił? Jeśli sądzisz, że to katalog zamknięty, jestem przekonana o tym, że po lekturze przyzywającej nęcącą moralną szarością, niebanalnej fabuły “Podejrzanego...” zmienisz zdanie. Czy może być lepszy sposób na zaimponowanie podziwianej kobiecie niż... udzielenie pomocy w ukryciu zwłok przypadkiem zamordowanego, definitywnie będącego czarnym charakterem człowieka z jej przeszłości? Również sądzę, że nie (wycieczki do SPA w Petersburgu nie liczę). 😉
Podobno dobrosąsiedzkie stosunki są podstawą szczęśliwego pożycia na każdym osiedlu mieszkaniowym. Wzajemna życzliwość, skłonność do udzielania pomocy i szeroki uśmiech niewątpliwie potrafią umilić szarą codzienność. Tyle teoria. A jak wygląda praktyka? Niestety dużo gorzej. Polskie blokowiska często przypominają raczej ring MMA, na którym ścierają się głęboko nienawidzący zawodnicy, okładający bez opamiętania pięściami i wymierzający kopnięcia poniżej dopuszczalnej granicy wysokości. Sondaże podobno nie kłamią 😉a te są jednoznaczne – aż 50% badanych nie ufa sąsiadom, zaś 20% nie zna żadnego z nich.
Powodów sąsiedzkich waśni jest bez liku. Część lokatorów posiada czułość słuchu na poziomie nietoperza, więc bezbłędnie wychwytuje każdy, nawet najdrobniejszy szmer dobiegający z pobliskiego mieszkania, co doprowadza ją do szewskiej pasji i nie pozwala normalnie funkcjonować. Rezultatem są awantury, mające na celu zmuszenie jego bywalców do cichszego oddychania, niesikania w porze nocnej, wyzbycia się szkodliwego nawyku lania wody do wanny oraz przemieszczania się pomiędzy pomieszczeniami za pomocą lotni lub balonu, tak aby nie było słychać „dudniących” kroków. Sama kiedyś miałam (nie)szczęście zetknąć się z małżeństwem zajmującym lokal powyżej mojej ostoi, które wzywało po kilka razy dziennie policję lub administratora budynku z powodu „hałasów”, jakie rzekomo czyniłam, słuchając w ciągu dnia programów informacyjnych na YouTube przy użyciu rachitycznych głośników komputerowych, z których wydobywał się dźwięk o takim natężeniu, że aby go usłyszeć, trzeba było praktycznie dociskać do nich ucho. W drugą stronę też nie jest lekko. Są bowiem „człowieki” uważające, że generowanie dźwięków o wielkim natężeniu uszczęśliwia wszystkich wokół... Well. W tej rywalizacji palmę pierwszeństwa wiodą ciągli imprezowicze, bawiący się beztrosko całymi tygodniami przy wtórze gromkich okrzyków oraz przebojów muzyki tanecznej, rozkręconej na cały regulator. Na równi z nimi są urocze małżeństwa, wrzeszczące na siebie i dzieci całodziennie oraz używające przy tym słów i tekstów, przy których słynny aforyzm „o udawaniu wszystkich orgazmów” budzi co najwyżej wzruszenie oględnością. Nie gorsi są właściciele szczekającej i miauczącej fauny, pozostawianej samopas i ćwiczącej najwyższy możliwy tembr swojego głosu bez najmniejszego ustanku przez bite dziesięć godzin na dobę. 😉 Wszystko to jednak blednie w porównaniu z oceanem wzajemnej wrogości i odrazy do bliźniego, jaką wywołują „sprawy parkingowe”. Na wielu osiedlach podziemne miejsca postojowe dla samochodów świecą pustkami jak lochy w czasie rewolucji francuskiej po zgilotynowaniu wszystkich dostępnych w danej chwili arystokratów. 😂Za to „na powierzchni” panuje tłok jak na sopockim „Monciaku” w czasie słonecznego lipca. Auta praktycznie parkują wszędzie, gdzie są w stanie dotrzeć koła bez ryzyka urwania zawieszenia, nie wyłączając ścieżek przeznaczonych dla pieszych, wypielęgnowanych trawników, na których umieszczono wielkie tablice z jaskrawo wyeksponowanymi wezwaniami, by ich nie deptać a nawet placów zabaw. Ponieważ jednak tylko samce i samice „alfa” są w stanie dzięki swojej przebojowości i bezwzględności dokonać takiej sztuki, cała reszta musi postawić na łut szczęścia lub odpowiednio wcześnie zająć upragnioną powierzchnię, zanim zjawią się w jej pobliżu silniejsi oraz sprytniejsi konkurenci. Taka rywalizacja rodzi istne „wojny sąsiedzkie”, w których podstawowym orężem są tak zwane „karne chujki”, przytwierdzane do szyb pojazdów lub ich karoserii przy użyciu kleju, przy jakiego wytrzymałości blednie hasło: „Co kropelka sklei, sklei...”. Stosowane są też radosne wypuszczanie powietrza z kół (najlepiej od razu czterech) a nawet „scyzoryki”, wielkości rzeźniczych noży, dzięki którym można wykłuć we wrażej oponie dziurę sięgającą od jednej krawędzi felgi do drugiej. Annały odnotowały również przypadki oblewania znienawidzonych aut farbami olejnymi. Trzeba przyznać, iż ludzka pomysłowość w zakresie sztuki uprzykrzania życia sąsiadom wydaje się nieograniczona i niespętana żadnymi zamierzchłymi konwenansami, co mimo wszystko rodzi nadzieję efektywnego zaprzęgnięcia jej w przyszłości do celów bardziej pożytecznych dla społeczeństwa. Czego chyba należy sobie życzyć...
Od dawna nie masz już własnego zdania. Słysząc kolejne przytyki, pokornie opuszczasz głowę i powtarzasz w myślach, żeby nawet nie próbować ich odpierać. To mogłoby jedynie stać się zaczątkiem bezsensownej kłótni, której wygrać nie sposób. Twój mąż wie swoje - przecież zawsze ma rację. Jeśli twierdzi, że zrobiłaś coś niewłaściwie, pozostaje Ci przytaknąć. Najwidoczniej dokładnie tak było, skoro o tym wspomina. Jeżeli zaplanował wzięcie udziału w następnym sąsiedzkim pikniku, pędzisz się szykować. To niepodobna, byś nie trwała przy jego boku, rozdając wszystkim uśmiechy, od jakich sztuczności niemalże pękają Ci kąciki ust. Nieważne - wszak odpowiednio się prezentując, musisz podtrzymywać znajomości z pięknymi w swojej plastikowości żonami innych bogaczy. Nigdy nie wiadomo, która z nich może się jeszcze Gary’emu przydać. Kurcząc się wewnętrznie, prostujesz plecy i żałujesz tylko, że nie wzięłaś z nowoczesnego domu okularów przeciwsłonecznych. Miałabyś szansę schować za szybkami spojrzenie – bo wyzierających z niego smutku i zniechęcenia życiem nie da się skryć. Stukasz obcasami o wypielęgnowany chodnik, z przekąsem stwierdzając, że zaślubiony wybrał Ci doprawdy genialny strój na upalne, letnie popołudnie. Dziesięciocentymetrowe szpilki i dopasowana garsonka Chanel – idealna businesswoman ze strzeżonej okolicy; sztuczna poza zaprojektowana przez Gary’ego i jego rodziców, dla których nigdy nie byłaś zadowalającą synową. Jakbyś się nie starała, mieli wyższe oczekiwania względem wybranki swojego złotego chłopca. Ba, wespół z nim zadbali nawet o to, byś rzuciła kiepsko płatną pracę i nabrała odpowiedniego wykształcenia. I to nic, że na studiach prawniczych czułaś się jak płotka wrzucona do szalejącego morza harpii. Najistotniejsze, że przed Twoim – a raczej męża - nazwiskiem stanął tytuł magistra. Jak to by wyglądało, gdyby go tam nie było? Na co jednak miałabyś narzekać? Przecież wszystko masz... Przynajmniej pozornie.
Włochy są krajem kontrastów. Z jednej strony to największa europejska skarbnica dóbr kultury, co powinno łagodzić obyczaje, a z drugiej miejsce, które, wydaje się, nie opuściło epoki kamienia łupanego. Szczególnie w dziedzinie wszechogarniającej korupcji. Co zdumiewające, zatacza ona szerokie kręgi nawet w tamtejszej policji, a może właściwiej byłoby napisać, zwłaszcza w niej. Choć niby oczywistym jest, że ryba psuje się od głowy, to co się tam dzieje przerasta granice wyobraźni. Umoczeni są wszyscy - od najniższych pięter służbowych, po najwyższe. Powstał system, jaki niejako samoczynnie eliminuje jednostki próbujące zachować uczciwość, a hydra demoralizacji oplata całe państwo. Od czasu do czasu podejmowane są pokazowe akcje, w wyniku których odrąbuje się jedną z głów - tylko po to, żeby w jej miejsce odrosło kilka kolejnych. Szacuje się, iż z powodu korupcji włoska gospodarka traci rocznie do 236 miliardów Euro. Kwota ta odpowiada około 13% produktu krajowego brutto i jest 12 razy większa niż budżet włoskiej policji. Niektóre przykłady dotyczące łapownictwa są wręcz karykaturalne. W latach 2003-2011 wydano 81 milionów euro na bransoletki elektroniczne dla więźniów; tylko po to, aby do końca 2012 roku zastosować je w przypadku zaledwie czternastu osób. W 2005 zakupiono w Rumunii dwanaście tysięcy par butów dla włoskich policjantek za okrągłą kwotę 600 tysięcy euro – żadna z nich nigdy nie opuściła magazynów, gdyż okazały się wybrakowane. W 2020 roku ujawniono, że karabinierzy z posterunku w Piacezie dostarczali dilerom nar*kotyki pochodzące z zasobów skonfiskowanych innym przestępcom. Na dużą skalę przeprowadzali też nielegalne aresztowania oraz fabrykowali dowody i podrzucali je niewinnym ludziom, aby uzyskać ich skazanie. Dzięki temu komisariat dostał nawet nagrodę od ministra za wyjątkową skuteczność. 😉 To się nazywa państwo z kartonu! A my biadamy nad naszym. Okazuje się, że w ojczyźnie Wergilego jest jeszcze gorzej, przynajmniej pod pewnymi względami...