W rzadko których książkach zdarza się tak, że wszystkich głównych bohaterów można polubić. Ba, sama często piszę, iż zawsze musi być ten jeden do kochania – i w kontrze drugi do nienawidzenia. Mający absolutnie hipnotyzującą okładkę “Rok motyla” Agaty Gwóźdź stanowi pewne novum na mojej literackiej drodze. Nie przypominam sobie bowiem drugiej powieści, z jakiej miałabym ochotę wyciągnąć naczelną żeńską postać tylko po to, aby porządnie nią potrząsnąć. Niestety, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że nie działają na nią ani prośby, ani groźby, ani mające solidne podwaliny przekonywania, śmiem zaryzykować stwierdzenie, iż nawet i to mogłoby się okazać nieskuteczne. Nie spotkałam się jeszcze z tak skrajnie irytującą, bezpodstawnie upartą, szokująco niedojrzałą i nieprzewidująco, acz chętnie ładującą się w kłopoty bohaterką. Z każdą kolejną irracjonalną decyzją, jaką podejmowała w przestrzeni fabularnej, miałam coraz większe wrażenie, że postępuje w taki, a nie inny, sposób z niczym nieuzasadnionej przekory. Byleby postawić na swoim, jakkolwiek niemądre to własne by nie było. Gdybym miała zwizualizować Paulinę, wybrałabym Muminkową Małą Mi – ale nie w wersji inteligentnie złośliwej, a po prostu dziecinnie denerwującej. Siedzi sobie w piaskownicy, nagle podskakuje, wykrzywia w grymasie twarz, tupie energicznie kilka razy dla przykucia uwagi i wrzeszczy: “zostaw, to moje, a poza tym biorę zabawki i idę do domu, bo tak i już!”. Analogicznie tak właśnie przedstawia się podejście kobiety do absolutnie każdej sytuacji, w jakiej się ona znajduje... Na szczęście całkowitą przeciwwagę dla Pauli stanowi Wiktor. I moja Droga, w tym przypadku z pewnością nie uspokoisz emocji, acz zmienisz je na sztafaż pełen podziwu i wdychań. Czy kolejny książkowy Mąż do kolekcji wystarczy jednak, aby oczarować wymagającego czytającego, jaki miał już okazję poznać wiele romansów skrzyżowanych z wątkami thrillerowo-sensacyjnymi?
Zanim zakochałam się w thrillerach, najchętniej zanurzałam się w światach literatury pięknej, poezji oraz romansów. Wiem, z pewnością Twoje brwi zawędrowały gdzieś w okolicę linii włosów, wyrażając nieme niedowierzanie – ale to właśnie te ostatnie gościły tu najczęściej zaraz po gatunku przewodnim. Choć więc moje cieniste serce należy przede wszystkim do mrocznych książek, wciąż darzę sentymentem historie miłosne, jakie wybieram, kiedy potrzebuję chwili wytchnienia od zmyślnych morderstw i krwawych zabójstw. Poza tym uważam, że rolą opowiadacza historii o historiach z prawdziwego zdarzenia jest dobrze orientować się w wydawniczych nowościach i wiedzieć, co aktualnie “w trawie piszczy”. Stosunkowo niedawno moją uwagę przykuł debiut Beaty Stefaniak. Stało się tak z kilku powodów. Przede wszystkim uwielbiam wspierać debiutantów - wielokrotnie czytałam zresztą uśmiechającą wiadomość, iż na żadnym innym profilu nie ma tak wielu “pierwszych książek”. To prawda. Uwielbiam przeżywać literackie “dziewicze razy” wespół z Tobą - a ustaliłam, że wydając powieść “Intryga chodzi w szpilkach”, Autorka spełniła małe-wielkie marzenie, czemu zawsze będę kibicować. Beata już po chwili rozmowy dała się poznać jako osoba pełna empatii, ciepła i życzliwości, a taka postawa w pisarskim świecie jest godna podziwu. Jej propozycja literacka mami z kolei estetyczną okładką, tytułowym podstępem oraz świetnie skreślonym opisem. Jeśli zestawić powyższe czynniki razem, trzeba przyznać, iż po prostu nie mogłam przejść obok niej obojętnie. Połączenie romansu z wątkami thrillerowymi jawiło się jako jeszcze bardziej kuszące, kiedy dowiedziałam się, że w “Intrydze...” ogromną rolę odgrywa jeden z moich ulubionych motywów, czyli AGE GAP. Drogie Panie, różnica wieku między bohaterami to nie byle jaka, bowiem aż osiemnastoletnia! Czy jednak Debiutantka zdołała mnie nią oczarować? Nie do końca...
Wyobraź sobie sobotni wieczór. Jeden z tych, kiedy w końcu możesz się odprężyć, zapomnieć o pracy oraz domowych obowiązkach. I wreszcie się zabawić. Twoja miejscowość jest niewielka, więc nie masz dużego wyboru – zostaje Ci remiza lub miejscowa dyskoteka. Otacza Cię tłum drgający równo w rytm głośnej, dudniącej muzyki. Wypijasz szybko parę drinków i poddajesz się nastrojowi, „wyginając śmiało ciało” w radosnych pląsach. Gdy wychodzisz na papierosa, spostrzegasz czerwonego vana, który wyrzucając spod kół grudki pisaku, z piskiem hamulców zatrzymuje się na pobliskim parkingu. Gdy otwiera się tylna klapa, Twoim oczom ukazuje się rząd ustawionych w szeregu, czerwonych zgrzewek z logo Coca-Coli, a ktoś głośno woła, że rozdają napój za darmo. Chwilę się wahasz, ale szybko dochodzisz do wniosku, że tylko głupi by nie skorzystał. Ku swojemu zdumieniu, otrzymujesz nie tylko butelkę, ale także propozycję udziału w reklamie. Jesteś nieco oszołomiona; zdajesz sobie sprawę, że posiadasz nietuzinkową urodę - ale żeby od razu udział w filmie, jako modelka? Natychmiast się zgadzasz, tym bardziej, że zdjęcia mają być kręcone na Karaibach, a do tego otrzymasz za udział niezłe pieniądze. Podpisujesz więc pośpiesznie formularz, kreśląc drżącymi z emocji rękoma dane osobowe, adres i numer telefonu. Nie wiesz, że właśnie wzięłaś udział nie w castingu, a polowaniu na naiwnych. Przeprowadza je człowiek o ksywie Polaco, który starannie i z wielkim znawstwem wybiera swoje ofiary.
Ja jestem Twoim kotem, Ty jesteś moim człowiekiem - przepadam za tym powiedzeniem, ale czy to właśnie je wyrzekłaby moja wierna Towarzyszka życia, Annabelle vel Kitku, gdyby posługiwała się językiem zrozumiałym dla zwichrowanej właścicielki? Choć lubię sobie wyobrażać, że padłoby właśnie takie zdanie, równocześnie śmiem przypuszczać, iż usłyszałabym raczej: skaranie boskie z tą wariatką i to już przeszło dekadę. Może więc lepiej, że koty – przynajmniej zdaniem większości - mówić nie potrafią.
Mniejszość, z umysłami naznaczonymi szaleństwem na wzór mojego, twierdzi, że te majestatyczne i ponoć niezależne futrzaki, prawd głoszą wiele. Zaliczy się do niej zresztą każdy, kto z gatunkiem kocim przestaje dłużej niż miesiąc (i powoli, acz w sposób nieunikniony, zaczyna się do niego upodabniać). Od najsłynniejszego miauczenia przez nęcące gruchanie aż po zadowolone mruczenie i naglące krzyki – najciekawsze z czterołapnych zdecydowanie mają własną mowę. Śmiem twierdzić, że niekiedy znajduje się w niej tyle “słów” co w ludzkiej – i to w połączeniach, na jakie dwunożni by nie wpadli. Po ponad dziesięciu latach (które część pewnie określiłaby jednostronnie dobrowolnym, lecz obopólnie niepozbawionym uroku terrorem) przykładów z życia podać mogę wiele.
Fukający opieprz wersja standard, okraszony miną najwyższej pogardy. W wolnym tłumaczeniu: człowiek, kretynie, nie zjem tego. Czego nie zrozumiałeś? Fakt, że to była moja ulubiona saszeta, nie znaczy, iż masz kupić w promocji 30 takich saszet, bo to już nie jest moja ulubiona saszeta. Fu!
Naglący wokal kastrata z pełną ignorancją płci, wybrzmiewający od kilku lat conocnie dokładnie o 2:00. Można by regulować zegarki do wtóru: nieudaczniku, upolowałam Ci gąbkę kuchenną, daj ciasteczko w podzięce... albo dziesięć. PS O 24:00 w prezencie przybywa rolka papieru toaletowego. Czy kot może coś sugerować?
Od zawsze staram się wyznawać zasadę, iż istnieje twórca - i jego twórczość. Pomiędzy jednym a drugim stawiam rozgraniczenie, w związku z czym nawet, jeśli nie przepadam za pisarzem - potrafię cenić namalowane przez niego słowami teksty i analizować je całkowicie obiektywnie. Nie inaczej jest w przypadku Tadeusza Borowskiego, będącego osobą cokolwiek kontrowersyjną, którego prozę i poezję poznałam wiele lat temu, obdarzając ogromną dozą poważania. Od kiedy dowiedziałam się, że w Polsce powstanie nowa biografia tego znanego w Polsce autora – na dodatek zapowiadana jako całkowicie odpolityczniona - nie mogłam się doczekać, aż będę miała okazję ją poznać. Oto i ona - cała na czerwono, okraszona wiele zdradzającym tytułem “Nieocalony”, jaki natychmiastowo zapisuje się w pamięci i nasączona dużą dozą lirycznej literackości. Czy okazała się odkrywcza, nieszablonowa i faktycznie traktująca przede wszystkim o dziełach Borowskiego, a nie opowiadająca o nieakceptowalnych moralnie wyborach osobistych?
Najpierw chciałabym zdradzić Ci, dlaczego dawno temu zauroczyłam się sposobem, w jaki Tadeusz kreślił słowami swój nasączony niespokojnym duchem oraz wojennymi tragediami świat.
“Gdziekolwiek ziemia jest snem, nie przebudzonym jeszcze, / uwierzyć trzeba w kształt i kochać senny pozór, / na wietrze budować mgłę i wpół nie urywać snu. / Gdziekolwiek ziemia jest snem, tam trzeba dośnić do końca.” (Borowski)
W powyższych wersach nie można się nie zakochać. Szczególnie, jeżeli namalował je przywdziewający coraz to różne maski, poszukujący swojego miejsca na ziemi młody mężczyzna, którego pozy odbierano często jako cyniczne czy nawet kpiarskie. Tymczasem Tadeusz Borowski przez całe krótkie i trwożne życie poszukiwał tylko jednego, również w swojej twórczości - prawdziwego Tadeusza Borowskiego. Czy odnalazł?
Istnieje wiele ludzkich przywar - chyba najgorszą z nich jest zdolność do zdrady. Jej gadzie, zimne oczy oglądały wiele dramatów, których była przyczyną, a historia zna całą plejadę wielkich odstępców. Judasz Iskaritota, składający obłudny pocałunek na policzku swojego Mistrza, by wskazać Go oprawcom. Efialtes z Trachis, wyjawiający Persom górską ścieżkę wiodącą na tyły szczupłego oddziału Leonidasa, bohatersko broniącego się pod Termopilami. Marek Juniusz Brutus, ułaskawiony przez Juliusza Cezara po bitwie pod Farsalos, w podzięce wbijający ostrze sztyletu w ciało dobrodzieja. Żądny władzy Marek Perperna, ciskający kielichem wina o podłogę, by dać znak do zmasakrowania wodza – Kwintusa Sertoriusza, przez grono skaptowanych przez niego współbiesiadników i równocześnie bliskich towarzyszy ofiary. Marszałek August Marmont, jeden z najstarszych i najbliższych przyjaciół Napoleona, przechodzący w 1814 roku ze swoimi oddziałami na stronę Sprzymierzonych. Ten sam człowiek na żądanie restaurowanych we Francji Bourbonów głosował rok później za wyrokiem śmierci na „najdzielniejszego z dzielnych” - marszałka Ney’a, wraz z marszałkiem Victorem, Kellermanem i generałami Maisonem, Latour-Maubourg, Compansem i Lauristonem – części z nich Ney uratował życie podczas odwrotu spod Moskwy w warunkach strasznej, rosyjskiej zimy. Wymieniać można by bez końca. Jednak istnieje wyższy stopień zdrady, kiedy dotyczy ona nie tylko człowieka, ale całego narodu i państwa. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że Polska posiada bardzo szerokie grono tego rodzaju wiarołomców. Szczególnie wielu pojawiło się w okresie „potopu szwedzkiego”. Wystarczy wymienić dwóch największych: Hieronima Radziejowskiego oraz Bogusława Radziwiłła. Ten pierwszy, sprawujący urząd podkanclerzego koronnego, wdał się w spór z królem Janem Kazimierzem.
Skazany przez sąd marszałkowski na wyjęcie spod prawa, uciekł do Szwecji, usilnie namawiając jej monarchę do ataku na Rzeczpospolitą. Nasz kraj stracił w wyniku tej agresji 1/3 ludności (znacznie więcej niż podczas II wojny światowej!) i pogrążył się w ruinie. Bogusław Radziwiłł, jawnie wspomagający wojska szwedzkie i biorący po ich stronie udział w wojnie z własnym władcą, uczestniczył w zawarciu w 1657 roku traktatu w Radnot, stanowiącym próbę dokonania pierwszego rozbioru kraju. Na mocy jego postanowień, miał otrzymać jako swoje państwo część Litwy. Gdy w końcu wobec klęsk swoich protektorów przeszedł na polską stronę, zdradzał wodzom carskim plany wojenne w zamian za pozostawienie w spokoju jego rozlicznych dóbr ziemskich. A to tylko część jego wołających o pomstę do nieba czynów. Żadnemu z nich nie spadł włos głowy i wszyscy uzyskali przebaczenie panującego. Nic dziwnego, że szybko pojawili się naśladowcy, pewni swojej bezkarności. Już nieco ponad wiek później dochodzi do największej zbiorowej zdrady w dziejach Rzeczypospolitej – Targowicy. Jeszcze raz potwierdziło się prawidło historii, że nieukarana zbrodnia powtórzy się w przyszłości...
Islandia to niezwykle ciekawy kraj, rozbudzający wyobraźnię wielu obieżyświatów. I jeden z ostatnich, w których wszechwładnie panuje surowa matka natura. Powierzchnia wyspy zajmuje około 100 000 km² (niecałe 1/3 terytorium Polski), a zamieszkuje ją zaledwie 320 000 ludzi, z czego aż 120 000 w stolicy – Reykjavíku. Oznacza to, że większość krajobrazu to malownicze i na ogół skaliste pustkowia. Wielu twierdzi, że stanowią dom dla dawnych bogów, o których w innych krajach Europy już zupełnie zapomniano. Na Islandii istnieją silne ruchy pogańskie, których członkowie nie tylko podzielają zamierzchłe wierzenia, ale nawet propagują je na całym kontynencie. Najbardziej znana jest licząca 80 osób kongregacja Ásatrúar (Wierzących w Bogów). Została zalegalizowana w 1973 roku przez miejscowy parlament i jest jedyną tego rodzaju oficjalnie zarejestrowaną organizacją na świecie. Jej członkowie dysponują pełnią praw religijnych, a powołany arcykapłan udziela ślubów i sprawuje inne posługi, w tym pogrzebowe. Tego rodzaju małżeństwa są całkowicie legalne i respektowane także przez władze świeckie. Panteon bogów ściśle odpowiada temu, który został stworzony przez Wikingów, jacy kiedyś skolonizowali wyspę - z Odynem, Thorem, Freją oraz Lokim na czele.
Islandia to także kraj elfów zwanych Huldufólk, czyli Ukryci Ludzie. Aż 5% Islandczyków twierdzi, że miało z nimi bezpośredni kontakt, a kolejne 65% jest przekonanych o ich istnieniu. O powstaniu tych istot opowiada urocza legenda. Według niej Bóg zapowiedział nagłą wizytację w domu Adama i Ewy, więc kobieta pośpiesznie zaczęła myć i odświętnie ubierać gromadę swoich dzieci. Ponieważ nie zdążyła oporządzić wszystkich, przed obliczem gościa zaprezentowała jedynie ich część. Ten rzekł rozgniewany: „Co człowiek ukrywa przed Bogiem, Bóg ukryje przed człowiekiem”, po czym uczynił zadekowane potomstwo niewidzialnym.
Przy okazji nadał mu postać pięknych i smukłych istot o szlachetnych obliczach, których zadaniem jest sprawowanie opieki nad bogactwami natury. Podobno Tolkien, tworząc uniwersum “Władcy Pierścieni”, swoje elfy wzorował właśnie na islandzkich pierwowzorach. Im samym lepiej nie wchodzić w drogę - potrafią bowiem być bardzo złośliwe i uczynić ludziom wiele szkód. Wiedziała o tym doskonale Erla Stefansdóttir, specjalistka od „ukrytych ludzi”, której opinia niejednokrotnie zaważyła na decyzji o takim, a nie innym przebiegu budowanych dróg czy innych obiektów. Stworzyła nawet w tym celu specjalną mapę, jaka wskazywała siedliska tych stworzeń, tak aby można je było ominąć podczas prowadzonych prac. To niezwykle frapujący przykład symbiozy panującej pomiędzy ludzkim a magicznym uniwersum. Może więc szkoda, że tak łatwo i pochopnie odrzuciło się wiarę w istnienie krasnoludków i rusałek. Miło by było pokładać zaufanie, że tego rodzaju istoty funkcjonują w świecie i w razie czego można liczyć na ich pomoc oraz rozsądną radę.
Jako niewinna jeszcze kilkulatka, z wypiekami na twarzy poznawałam książki o wiele mówiących tytułach: „Opowiadania niesamowite” czy „Historie niewiarygodne”. Dodatkowej grozy dodawały warunki, w jakich najczęściej zgłębiałam ich tajemnice – w uśpionym i pogrążonym w nocnej ciszy mieszkaniu, z kołdrą narzuconą na głowę i przy świetle rachitycznej lampki przedpotopowego telefonu komórkowego (pamiętasz Motorolę T190? 😉). Gdyby wtedy ktoś niespodzianie złapał mnie za ramię, nigdy nie miałbyś okazji czytać tych słów. Na szczęście nikt nie śmiał przekraczać progów mojego sanktuarium, więc wrogowie mogą tylko ubolewać nad utraconą bezpowrotnie okazją. Such a shame. 😉 Powyższe zbiory przedstawiały mrożące krew w żyłach historie, których bohaterowie błyskawicznie wypełniali moją wyobraźnię. Ta zaś piekielnymi podszeptami o „Białej damie” czy innej złowrogiej „stworze” z całą pewnością czającej się za framugą drzwi, wywoływała natychmiastowy efekt gęsiej skórki w czasie dłużącej się drogi do przytulnej, na szczęście oświetlonej łazienki. Dalej Latający Holender – okręt z przeklętą załogą, skazaną na wieczne przemierzanie przestworzy oceanów, by sprowadzać nieszczęście na każdego, kto miał pecha go ujrzeć. Ognie świętego Elma, pojawiające się na masztach żaglowców i zapowiadające rychłą śmierć ich załóg. Statki – widma, zmierzające w nieznane i odnajdowane bez żywej duszy na pokładzie. Duchy zmarłych, nawiązujące kontakt z żywymi, aby zdradzić tajemnicę śmierci swojej ziemskiej powłoki czy dokonujące na nich zemsty z powodu doznanych za życia krzywd. Tajemnicze zjawy, grasujące po bardziej lub mniej zrujnowanych zamkach i dworach, wydające przerażające dźwięki i dzwoniące ciężkimi łańcuchami na dłoniach. Wszystko to mocno zapadło w pamięć, tworząc uniwersum towarzyszące mi do dzisiaj. Zawsze chętnie sięgam po podobne dzieła, próbując znaleźć ponownie smak przeszłego tajemniczego niepokoju. Taką szansę dał mi Autor recenzowanego zbioru trzech opowiadań. Przedstawię Ci pokrótce ich fabułę.