Susanne Schotz - Sekretny język kotów - recenzja
Ja jestem Twoim kotem, Ty jesteś moim człowiekiem - przepadam za tym powiedzeniem, ale czy to właśnie je wyrzekłaby moja wierna Towarzyszka życia, Annabelle vel Kitku, gdyby posługiwała się językiem zrozumiałym dla zwichrowanej właścicielki? Choć lubię sobie wyobrażać, że padłoby właśnie takie zdanie, równocześnie śmiem przypuszczać, iż usłyszałabym raczej: skaranie boskie z tą wariatką i to już przeszło dekadę. Może więc lepiej, że koty – przynajmniej zdaniem większości - mówić nie potrafią.
Mniejszość, z umysłami naznaczonymi szaleństwem na wzór mojego, twierdzi, że te majestatyczne i ponoć niezależne futrzaki, prawd głoszą wiele. Zaliczy się do niej zresztą każdy, kto z gatunkiem kocim przestaje dłużej niż miesiąc (i powoli, acz w sposób nieunikniony, zaczyna się do niego upodabniać). Od najsłynniejszego miauczenia przez nęcące gruchanie aż po zadowolone mruczenie i naglące krzyki – najciekawsze z czterołapnych zdecydowanie mają własną mowę. Śmiem twierdzić, że niekiedy znajduje się w niej tyle “słów” co w ludzkiej – i to w połączeniach, na jakie dwunożni by nie wpadli. Po ponad dziesięciu latach (które część pewnie określiłaby jednostronnie dobrowolnym, lecz obopólnie niepozbawionym uroku terrorem) przykładów z życia podać mogę wiele.
Fukający opieprz wersja standard, okraszony miną najwyższej pogardy. W wolnym tłumaczeniu: człowiek, kretynie, nie zjem tego. Czego nie zrozumiałeś? Fakt, że to była moja ulubiona saszeta, nie znaczy, iż masz kupić w promocji 30 takich saszet, bo to już nie jest moja ulubiona saszeta. Fu!
Naglący wokal kastrata z pełną ignorancją płci, wybrzmiewający od kilku lat conocnie dokładnie o 2:00. Można by regulować zegarki do wtóru: nieudaczniku, upolowałam Ci gąbkę kuchenną, daj ciasteczko w podzięce... albo dziesięć. PS O 24:00 w prezencie przybywa rolka papieru toaletowego. Czy kot może coś sugerować?
Mrucząco-wibrujące poprzedzenie ataku zębno-pazurzastego na łydki odsłonięte, nieodsłonięte, opięte materiałem za bardzo lub za mało. Bo na cholerę chodzisz w tę i z powrotem, jeśli nie po to, by dać się ukąsić?
Pełne gdakania powitanie po powrocie skądkolwiek w towarzystwie ocierania się i... wykrzywienia pyszczka. Bo czy Ty naprawdę postanowiłeś wrócić, zdrajco-przebrzydły-laczki-Ci-osikam, śmierdząc INNYM kotem?!
Terkoczące zaraz-Cię-zabiję za brzuszek! Szyję rób, miąchaj nad ogonem, jeszcze raz tykniesz łapkę i trup. Pff!
Miau. Miau samotne. Miau daj się ugryźć, człowiek. Miau pobaw się. Miau nudzę się bardzo i patrz w oczy mi teraz. Miau, pazurem się daj. Miau, ale jak to masz pracę, a saszety nie spadają z nieba? No rób jakieś rzeczy. To co, że piąta nad ranem miau. Mogę Cię potuptać, miau?
Foch. Foch forever, określony planem przejęcia władzy nad mieszkaniem, malującym się co zmyślniejszym na kociej “twarzy”. Powód możesz sobie wybrać. Na przykład taki, że kupiłeś piszczącą zabawkową mysz w kolorze czerwonym, a Pani tegoż nie znosi. Albo że mysz. Może piszczy źle czy w ogóle marzyła się setna gumka do włosów, kulka z folii aluminiowej albo faworyt – palec czegoś niespełna komórek myślowych, co całymi dniami śledzi, przerywa siedemnastogodzinną drzemkę i straszy: chodź się przytulić do mamusi! Przemoc, TOOOOZ!
Ach. No i jeszcze połączenia wokalne. Tu już nawet szanownej, naturalnie czarno-białej Autorce tychże samej ciężko ustalić, o co właściwie chodziło. Może gołąb przeleciał i fuj, bo na zewnątrz niebezpieczeństwo. (Czuję się w obowiązku przytoczyć anegdotę. Pewnego dnia postanowiłam kupić swojemu zmyślnemu, nieustraszonemu kociemu Zabójcy i Szkodnikowi prawdziwą kurzą łapkę do zabawy. Kitku przeraziła się tak, że przepadła na ładnych kilka godzin. Do kuchni zechciała wejść dopiero jak bardzo widowiskowo wyrzuciłam ją do worka i wyniosłam z mieszkania. Podczas wizyt u weterynarza, mój okrutny Morderca wtula się zaś we mnie jak miś panda. Faktycznie, drżeć można przed tymi kotami. Chociaż nie tak jak one, kiedy: wcale mnie tu nie ma; ja nie widzę wroga - wróg nie widzi mnie!) Wracając do tematu, może to po prostu test nowego dźwięku. Albo... któż to wie?!
Znane, prawda? Kochane, czyż nie?
Zapewne można przytoczyć kilka mniej ciekawych zaczątków rozmów. Będę rz... zwracał, człowiek, a czemu nie rozdrobniłam, tylko zeżarło się w całości, to nie mam pojęcia. Ble, Twoja wina, bo dałeś!
Na kwestie kuwetowe spuszczę zasłonę milczenia. Wszak damy, do jakich księżniczka Annabelle z pewnością się zalicza, o takowych nie dyskutują. Tyle tylko, że dobry żwirek to czysty i co do milimetra równo usypany żwirek, a toaleta powinna mieć rozmiar małego Ferrari, choć kot wcale geparda nie przypomina (może, a raczej na pewno, myśli inaczej). Gnieździć się jednak też nie będzie.
No i jeszcze aktorstwo. To też należałoby pominąć, bo jeszcze wyjdzie, że to zwierzęta podstępne. Napiszę więc tylko, że kiedy kot ma oboje dwunożnych “rodziców”, wyznaje zasadę, iż pierwszy nie może widzieć, że drugi karmi czy głaszcze. I odwrotnie. W końcu któż nie chciałby otrzymywać podwójnych korzyści oraz umiejętnie nabierać na minę pod tytułem: depresja, niemiąchane-niejedzone od minut dwóch, zapewne śmiejąc się w mruczkowym duchu.
Z “Tatą” Puchatej, ale nie puszystej to też zresztą sprawa zabawna. “Co to za lemur” i “w tym domu nie będzie żadnego kota!” w godzin kilka przerodziło się w: “chodź, Kitku, będziesz papusiać, no chodź do Tatusia”, z czego zapowiedziane papu przybrać potrafi postać surowego mięsa tak rozmieszczonego na porcelanowym talerzu, że kompozycji artystycznej nie powstydziłby się żaden kucharz z gwiazdkami Michelin. “Ojciec” z Kotą toczy również mniej lub bardziej ważkie rozmowy, z miłością pod trzy powieki spoziera, a poza tym, obserwując ich “na kolankach” zwyczaje sądzę, iż gdyby “Rodziciel” planował zmienić zawód, z powodzeniem mógłby zostać profesjonalnym kocim masażystą. Well, zazdrosna nie będę, uczucie to maluczkich, ale z pewnością nie futrzastych. Te o jego przejawianiu lamentują nader głośno, na przykład, kiedy “matka” poprosi o wtarcie balsamu w plecy - no bo kogo Ty, służący, miąchasz?
Kota więc może w domu nie ma. Jest za to pełnoprawny Strażnik stada, naturalnie w nim przewodzący i zbierający podległych w jednym miejscu na wzór owczego pasterza z prawdziwego zdarzenia, kiedy tylko to nierozumne znowu się rozłączy. Bo to nie są porządki, kiedy “matka” w biurze, “Ojciec” w sypialni, a Kot w pełnym, a jakoby pustym mieszkaniu – bez towarzystwa żadna to zabawa spać w jednym z siedemnastu kartonów i zakazywać pieszczot już samą miną. Patrz i podziwiaj. Tak, bez Kitku świat byłby bardzo bezbarwny.
“Nie ma nic piękniejszego niż powitanie przez gruchającego kota po powrocie do domu. Brzmi to tak przyjaźnie i uroczo, że człowiek nabiera przekonania, iż jego współlokator trochę za nim tęsknił i wcale nie jest taki niezależny, jak to się mówi o kotach.”
Sięgając po “Sekretny język kotów” Susanne Schötz, spodziewałam się utrzymanego w zabawnym tonie reportażu, przedstawiającego “mowę” wielbionych mruczków lub ewentualnie oryginalnie ją wyjaśniającego. Za przykuwającą uwagę okładką znalazłam coś zgoła innego – w związku z czym, we właściwym sobie, nietuzinkowym stylu, o felieton a’la komiczny pokusiłam się sama. Propozycja literacka Autorki, będącej profesorem fonetyki i wykładowcą uniwersyteckim tejże dziedziny stanowi natomiast zbiór informacji, jakie można by przede wszystkim określić mianem ciekawostek. Na podstawie przeprowadzonych badań usiłuje ona... zanalizować koci “język” w odniesieniu do obowiązujących zasad fonetycznych, co jest pomysłem bez dwóch zdań nieszablonowym. Rzec trzeba, iż nie było to jeszcze grane, choć wyniki testów średnio przybliżają do zrozumienia i skategoryzowania dźwięków wydawanych przez te wspaniałe zwierzęta. Zapalonemu kociarzowi, do jakich definitywnie się zaliczam, nie dostarczają również wielu nowych danych. Przekaz werbalny oraz niewerbalny zdążyłam już na przestrzeni minionych lat poznać doskonale w popartej praktyką teorii, ale dla początkujących z pewnością wskazówki Schötz mogą okazać się przydatne podczas drogi do zrozumienia własnego futrzastego towarzysza, choć... moim zdaniem każdy z nich posiada swój osobisty, niepowtarzalny “język”. Zabrakło mi nieco satyry, o co podobna tematyka aż się prosi. Zmyślnym zabiegiem okazało się z kolei umiejscowienie w rozdziałach historii o własnych kotach, znacząco ubarwiających tekst. Jako samozwańczy językofil z uwagą na mowę rodzimą i kocią, tę nietypową pozycję Wydawnictwa Kobiecego przyporządkowuję do kategorii: szereg nowinek całkiem interesujących i pozostawiam z notą 6/10, czyli dobrą.
A teraz przepraszam, bo miau – nie jadłam i nie ugryzłam w łydkę już pięć minut. Annabelle vel Kitku pozdrawia.
“My udomowiliśmy je, one nas. Nauczyły nas, jak sobie z nimi radzić (...).”
0 comments
Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)