Vanessa Montalbano - Tokyo Crush - recenzja

by - 16:19:00

Poniższy tekst popełniłam w roku 2013 – absolutnie nie sądząc, iż kiedykolwiek go wykorzystam. Przeczytawszy zabawną, pełną ciekawostek i świetnie skrojoną historię o randkowaniu w Japonii, doszłam do wniosku, że dawna próba stworzenia komicznego felietonu może z powodzeniem posłużyć za zwichrowany wstęp do jej recenzji. Ponoć nudzić się ze mną nie sposób - równie trudno było umówić się na spotkanie, kiedy to jeszcze nie powzięłam decyzji o zmianie stanu cywilnego. Pewnego dnia w przeszłości przyszło mi jednak do głowy, że oto dziś stanę się it girl, gotową do rozpoczęcia najeżonej trudnościami misji odnalezienia księcia na białym koniu. A było to tak... 

[26.02.2013 r. Dziewczyna perfekcyjna XXI wieku] 

Budzę się kolejnego poranka, oślepiona nie tyle blaskiem promieni słonecznych, wpadających do mojego pokoju zza rozsuniętych zasłon, ale myślą, która poraziła mnie zaraz po przebudzeniu: zostanę dziewczyną idealną! Zaparzając kawę do dużego kubka, zastanawiam się, od czego zacząć. Zanim woda dochodzi do stanu wrzenia, już wiem - to przecież oczywiste! Pierwszym punktem misji powinno być przestudiowanie porad w Internecie. Wszak znajduje się tam wszystko, czego świeżo upieczona perfekcjonistka szukać powinna - od sposobu na to, jak wyglądać z klasą do tego istotniejszego - z kasą. I naturalnie, jak należy się zachowywać, aby być tak odbieraną. Po włączeniu przeglądarki znajduję setki porad. Uprzejme forumowiczki wymieniają idee, raz po raz – jak to u kobiet bywa -odpowiadając w sposób drwiący. Skoro jednak metody się powielają, z pewnością skuteczny. Studiuję więc i spisuję każdą z przedstawionych, postanawiając zacząć wdrażać je w życie od jutra. Nie jednak tak od jutra jak wszystkie z planowanych diet, ale tak od jutra jak co najmniej oszczędzanie na wakacje. Chociaż... może raczej jak uczęszczanie do szkoły; ponoć jutro poniedziałek. A pierwszy dzień licealnego tygodnia to najlepsza opcja na zaprezentowanie światu nowej, perfekcyjnej mnie. 

I tak oto w ustalony poranek do LO spóźniam się dwie godziny. Usprawiedliwione – w końcu musiałam uprzednio wykonać wszelkie czynności, które perfekcyjna dziewczyna zrobić powinna, nim w ogóle RACZY pokazać się innym. Dosłownie - raczy, bo swoim pojawieniem się gdziekolwiek perfect girlczyni zaszczyt, nie zaś spełnia obowiązek. Przed wyjściem z domu tych ma co najmniej sporo. Najpierw poranna gimnastyka - ale przysiady maksymalnie cztery, coby się nie zmęczyć i nie spocić. Później szczotkowanie zębów, peeling i lekkie śniadanie - tylko takie, żeby brzuch dalej był idealnie płaski - na przykład połówka pomarańczy i dwa listki sałaty. Na szkolny lunch szykuję sobie jabłko, bagatela, 55 kalorii. Potem punkt główny: makijaż. Tu już nie liczy się tylko jakość, ale i ilość. Podkład rozświetlający (idealna dziewczyna musi się przecież błyszczeć), puder matujący (żeby się jednak za bardzo nie świecić), korektor (jeśli doskonałości nie są doskonale widoczne - i tak na pewno gdzieś są), pomadka (dobrana oczywiście pod kolor lakieru do paznokci), cień do powiek z drobinkami (blink!) i tusz. Ten ostatni naturalnie wielofunkcyjny - wydłużający, pogrubiający i podkręcający, bo nigdy nie wiadomo do kogo danego dnia przyjdzie trzepotać rzęsami. Kolej na włosy - lekko wyszczotkować, następnie troszkę roztrzepać, podtapirować górną warstwę, wyprostować środkową, polokować końce, ażeby były odpowiednio zalotne. Następnym krokiem dopiero udać się trzeba do szafy - po to, by wyrzucić z niej wszystko. Kombinacja stylistyczna musi być przecież najlepsza. Nieprzesadnie, acz przystająco opięte jeansowe rurki (nogi są przecież atutem każdej perfekcyjnej kobiety), bluzka z dekoltem (ale stosownym, wszystko w granicach dobrego smaku) i marynarka w wersji midi. Koniecznie taka z wcięciem w talii. Wyjście z domu przypomina wyjście na scenę. Z tą jednak różnicą, iż ostatnia jest lepiej przystosowana do szpilek (centymetrów dwanaście), aniżeli polskie chodniki... 

No te importa; nic nie szkodzi - dziewczyna idealna musi mieć powód, by pozwolić się uratować przystojnemu rycerzowi (mierzącemu co najmniej metr osiemdziesiąt pięć, zważywszy na noszone obcasy), a kontuzjowana kostka jest ku temu wymówką idealną. Idąc po scenie, czy raczej nierównej kostce brukowej, należy pamiętać o odpowiednim stawianiu stóp - zawsze od pięty i zawsze do środka, po lekkim skosie, niczym modelka do zadań specjalnych. Dochodzę do wniosku, iż dwugodzinne spóźnienie jest idealne na moje wielkie wejście, jakie udaje się wprost idealnie. Na przerwach międzylekcyjnych noszę wysoko głowę i odsłaniam ząbki w perlistym uśmiechu. Oczywiście cały czas jestem otoczona przynajmniej dwiema przybocznymi o długich włosach, które w stosownym momencie (czytaj: kiedy przechodzi potencjalny rycerz) wszystkie trzy czarująco przerzucamy przez plecy (synchro idealne, no pogłaszcz, człowiek!). Do domu niestety nie odwozi mnie rycerz na rumaku, a pogotowie. Kostkę skręciłam; jak to było z tymi chodnikami?  

Niemniej nie poddaję się i spełniam kolejny punkt. Postanawiam znaleźć swojego wyśnionego księcia z bajki. Zważywszy na kontuzję - w wersji online, ale lepszy rydz niż nic. Zakładam konto na portalu społecznościowym, coby móc pisać o swoich uczuciach względem obiadu, przestawiać z dnia na dzień status związku na FB (przecież muszę być otwarta oraz elastyczna) i komentować zdjęcia innych (it girl powinna pokazać ciepło i życzliwość we właściwych ilościach). Skoro już o fotografiach mowa - sama postanawiam zrobić możliwie najlepsze. Zgodnie z przeczytanymi wczoraj radami, pstrykam “sweet focię” do lustra, usta formując w dzióbek czy dziubek (tego dziewczyna perfekcyjna wiedzieć nie musi) i przechylając głowę w lewo pod kątem sześćdziesięciu trzech stopni. W tle widnieje nawet kilka kosmetyków, a to przecież dobrze - w końcu widać, iż o siebie dbam. Dodaję sesję na świezy, zwarty i gotowy na nową miłość profil z koniecznym podpisem:takie tam w lustrze, hasztagiem: “dzika_ale_wolna” (uważając, by nie wstawić z rozmachu podstępnej litery W do pierwszego wyrazu) i kilkoma buziaczkami. Chyba czas odtrąbić pierwszy sukces! Siedemnaście komentarzy od potencjalnych adoratorów pojawia się w niespełna godzinę. Ale... 

Zapomniałabym. Przeczytać, że “sexy chic” miło - i to by było na tyle. Żadnemu z wywnętrzających się nie odpisuję, bo przecież poza szukaniem miłości muszę być absolutnie niedostępna, niczym Królewna Śnieżka względem siedmiu wielbicieli wiadomej aparycji (a mogłam przebić siedemnastką!). W związku z chwilową labą, postanawiam oddać się ćwiczeniu podzielnej uwagi. Jednocześnie słucham muzyki (oczywiście: najpopularniejszego radio, bo trzeba wiedzieć, przy czym należy tańczyć, a co oceniać jako wiochę), czytam (porady online, jakżeby inaczej), maluję paznokcie (no pewnie, że na różowo), rozmawiam przez telefon (z przyboczną numer dwa) i głaszczę psa. Tego ostatniego muszę zresztą wyprowadzić na spacer, gdyby przypadkiem w okolicy pojawił się Pan Idealny, będący dopełnieniem mojej perfekcyjnej całości. Zawsze noś w kieszeni szminkę i te sprawy... a kostkę, na jaką dalej utykam, należy wykorzystać. 

Kłamałam. W rzeczywistości dalej leżę w łóżku, poznając thriller psychologiczny ulubionego Autora. Naciągam na biodra luźny sweter w paski, który były chłopak sprezentował mi na ostatnie urodziny. W tle polski rap, po chwili dźwięki angielskiego rocka, a na stoliku filiżanka parującej kawy i ogromne ciastko. Dobrze, pięknie, trwaj chwilo – bo kobiety same niekiedy utrudniają własne życie. Odrywam na moment wzrok od obszernej książki. Przypominam sobie przeczytane niedawno: suka - kobieta - dama, wieczny ciąg udoskonaleń” i zastanawiam się przez chwilę, czy jeśli perfekcja porusza się nienagannie na dwunastocentymetrowych obcasach, to w dzisiejszych czasach ciąg ów dalej jest arytmetyczny lub geometryczny czy raczej przekroczył już wszelkie granice matematycznej logiki... 😉  

Najwyższa pora przejść do meritum – nierozerwalnie połączonego z autorskim tekstem bohatera dzisiejszej recenzji, czyli reportażu “Tokyo Crush. Jak szukałam miłości w Japonii” Vanessy Montalbano. To propozycja, jaka setnie mnie ubawiła i skrzętnie zaciekawiła - jak, mam nadzieję, Ciebie recenzowana książka oraz zaprezentowana powyżej treść.  

Cóż, bywa, lecz fatalne randki są kanwą świetnych opowieści!” 

Francuzka podjęła odważną decyzję, uczestnicząc w programie typu: “Zwiedzaj i pracuj” i jako lokalizację wybierając tak odległą geograficznie i kulturowo Japonię. Ba - przybywając tam, nie znała w ichnim języku ani jednego słowa. Młodość rządzi się jednak swoimi prawami. Kiedy miałoby się odkrywać nowe, jeśli nie w wieku, w jakim nie ma się jeszcze stałej przystani ani zobowiązań? Zawiłości japońskiego opanowała stosunkowo szybko, choć sama przyznaje, iż w żadnej innej mowie nie istnieje tak wiele trudności. Używane zwroty grzecznościowe są problematyczne nawet dla rodowitych mieszkańców tego orientalnego państwa. Te zaś okazują się niezbędne, by pożyteczne połączyć z przyjemnym, czyli pracę z randkowaniem. Skoro już bowiem jako destynację wybrało się szalone Tokio, dlaczego by nie spróbować odnaleźć w tym mieście miłości? Montalbano wiedzie czytelnika przez świat aplikacji randkowych, kulisy toczących się tam rozmów i pomysłowych pierwszych spotkań – atrakcji zawsze planowanych i fundowanych przez mężczyznę, acz z poszanowaniem preferencji kobiety. Dowiaduje się on również o istnieniu szkół dla żon, sztuki samego romansowania, przybytkach oferujących cały wachlarz usług (w tym miejsca, w jakich hości zabawiają młode kobiety, podczas gdy ich mężowie raczą się trunkami), fantazyjnie-finezyjnych hotelach do uprawiania miłości (z karuzelą, piłkarzykami, w kształcie metra czy mandarynki) albo fakcie, iż w Walentynki to panie kupują panom czekoladki. Ci mogą się odwdzięczyć prezentem dopiero miesiąc później w tak zwany Biały Dzień.  

Autorka nie szczędzi informacji o tym, że umiejętność picia alkoholu wpisuje się w japońskie CV, a jego spożywanie jest tam tak naturalne jak w Polsce raczenie się wodąZ propozycji Montalbano dowiesz się także, że prosząc dziewczynę o związek, potencjalni partnerzy klękają, wyciągając doń dłoń i formułując oficjalną prośbę. Nim to uczynią, skrzętnie sprawdzają, czy wybranka... ma odpowiednią do pokrewieństwa dusz grupę krwi. Sami faceci są klasyfikowani według różnych kategorii – z uwagą na możliwości zarobkowe, wykształcenie oraz oficjalną przeszłość miłosną. Z nostalgią czytelnik przeczyta również o dżentelmeństwie, które w Tokyo wciąż jest żywe. Przed randką mężczyzna winien upewnić się, co kobieta lubi jeść i czy nie ma alergii. Wskazana restauracja musi mieścić się w pobliżu jej miejsca zamieszkania i stanowić jedną z kilku opcji do wyboru. Podczas posiłku towarzyszce ma być wygodnie, rachunek powinien zostać dyskretnie opłacony, a wilgotne chusteczki do umycia dłoni położone na stole. Partner poniesie też zbyt ciężką torebkę, zapyta czy nie jest zimno, a na ruchomych schodach stanie stopień wyżej lub niżej, aby chronić niewiastę. Japoński kochanek otworzy kobiecie przekąskę, chowając papierek do kieszeni i osłoni ją przed spojrzeniami postronnych, gdy nosi spódnicę. Można westchnąć z rozrzewnieniem... Kiedyś naturalne - dziś budzi podziw. Szkoda; zapewne to se ne vrati. Mieszkańcy tego barwnego kraju z pewnością za wiele myślą, ale trzeba przyznać, że potrafią w łabędzi taniec, w jakim kobieta czuje się jak księżniczka. To tylko część z mnóstwa ciekawostek, jakie prezentuje Vanessa Montalbano w podanym gawędziarskim stylem reportażu. Podczas lektury jest mnóstwo okazji do śmiechu i jeszcze więcej do zdziwienia. Ta licząca sobie dwieście stron propozycja literacka była jedną z najciekawszych, jakie poznałam w ostatnim czasie. Solidne 8/10. WARTO PRZECZYTAĆ! 

“(...) też staram się być bohaterką swojej własnej historii. (...) Nikt mi tego nie odbierze. Jestem dumna, odważna i silna.”

You May Also Like

0 comments

Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)