Szczepan Twardoch - Chołod - recenzja
„No więc ja nie miał nadziei na nic, szedł ja po prostu przed siebie, bo usiąść i pozostać na miejscu ja nigdy nie chciał, od kiedy ja rodzinny dom opuścił, więc ja szedł i klucząc między torosami, szukając gładkiego lodu, między wmarzłymi w pak górami lodowymi, które musiały tu przypłynąć nie wiem skąd, ale z daleka, może z Ziemi Franciszka Józefa, na tem kawałek gładkiego lodu zauważył ja łódeczkę, która niedługo później okazała się łódeczką Dużego i Małego.”
Lubicie czytelnicze
wyzwania, czy też rzadko wychodzicie ze swojej strefy komfortu i trzymacie się gatunku,
z którym najbardziej Wam po drodze? Choć moje serce bezapelacyjnie należy do
thrillerów zagranicznych autorów, w nowym roku postanowiłam zmierzyć się ze
swoimi regałami wstydu i przeczytać także powieści z innych gatunków. Jedną z
nich jest właśnie Chołod Szczepana Twardocha, który stanowi dla mnie ogromną odmianę.
Dotychczas nie miałam okazji poznać tego autora i już lektura pierwszych stron
utwierdziła mnie w tym, że jest to jeden z najbardziej oryginalnie tworzących
pisarzy. Już same zastosowane przez niego licznie zabiegi językowe to nie lada
gratka dla miłośników niebanalnego języka. Języka staropolskiego, śląskiego, a
nawet i… nieistniejącego być może wcale.
Na początku powieści
autor sam siebie kreuje na jednego z jej bohaterów. Ma już dość wszystkiego i
wszystkich, zatem postanawia wybrać się na daleką, samotną i – bądź co bądź –
dziką wyprawę. Bardzo przypadło mi do gustu uzasadnienie owej decyzji:
„(…) coraz też częściej
widywałem gęby, które, jak sądziłem, gwałtownie domagały się mojej pięści,
poczułem więc, że uciec muszę tam, gdzie uciekam zawsze od piętnastu lat, na
Spitsbergen, aby, gdy wrócę, już mniej gotować się na świat, na ludzi i na
samego siebie.”
Samotna wyprawa
autora-bohatera jest całkiem zgodna z założeniem, aż do momentu, kiedy w barze dosiada
się do niego niejaka Borghild Moen. Starsza pani po krótkiej rozmowie zaprasza
go do tego, aby towarzyszył jej w dalszej wyprawie przez daleki Ocean
Arktyczny. I tak bohater-autor trafia na jacht i wplątuje się w jedną z przygód
swojego życia. Warto jednak nadmienić, że przygodę tę rozpoczyna od szczegółowych
smaczków dotyczących żeglowania, detali jachtu i temu podobnych – co mnie, dla
której jest to czarną magią, zagwarantowało jedynie ból głowy, bowiem z tych
kilkunastu kartek zrozumiałam okrągłe nic. Jeśli jednak nieobce są Wam wodne
wojaże, zdecydowanie będziecie ukontentowani tego rodzaju intro.
Borghild wie/wiedziała/szybko
odkrywa, że jej towarzysz jest pisarzem i wychodzi do niego z propozycją nie do
odrzucenia – każe mu zapoznać się z dziennikiem, który będzie stanowił gotowy
pomysł na powieść. I tak oto przechodzimy do głównej części fabuły książki,
którą stanowią zapiski niejakiego Konrada Widucha, zaczynające się w roku 1946.
Do tych zaś zdecydowanie trzeba się przyzwyczaić. Konrad od dawna bowiem nie
pisał niczego – niejako więc tworząc swój pamiętnik, uczy się tego od nowa, zaś
czytelnik uczy się czytać to, co stworzył. Nie jest to bynajmniej prostym
zadaniem. Czy nie to jednak jest celem lektury, aby pogimnastykować nieco szare
komórki? No właśnie.
Zapiski Konrada pełne są
dygresji – rzekłabym wręcz, że to dygresja na dygresji – zatem musicie uzbroić
się w dużą dozę skupienia. Bohater opowiada całe swoje życie w sposób bardzo
chaotyczny, zupełnie jakby chciał przekazać czytelnikowi (choć nie wierzy, że
ten się pojawi) wszystko na raz. Może nie będąc pewnym, czy zastanie go jeszcze
jutro? Warto Wam bowiem wiedzieć, że ten pięćdziesięciokilkuletni człowiek
dawno już pogrzebał swoją nadzieję. Nie wiadomo właściwie czy stało się to w
momencie licznych i wymyślnych tortur, którym był poddawany, chwili, w której
musiał się rozstać z żoną i córeczką dla ich bezpieczeństwa czy egzystowania w
tytułowym Chołodzie. Bohater wydaje się jednak pogodzony z losem, opowiadając
smutne, przewrotne i momentami bardzo nierzeczywiste koleje swojego życia.
Czytając, dorozumiałam, że spędził szmat czasu w łagrach, jest obywatelem Rosji
(choć sam się tak nie mianuje) i przyszło mu żyć w bardzo trudnej
rzeczywistości. Jedynym w miarę uporządkowanym i cenionym mu światem jest
Chołod, w którym zasady były proste, a każdy po prostu znał swoje miejsce i
robił swoje. To do tej przystani chciałby przybić, zanim zastanie go kres
żywota.
O Rosji zresztą możemy
przeczytać wiele smutnych zdań, chociażby:
„(…) żeby w ogóle Rosyi
nie porównywać do Europy, bo Rosya to osobny świat, osobne piekło, kto by nie
był u władzy (…)”,
co pokrywa się przecież i
z Rosją sprzed stu lat i z obecną. Rosja to stan umysłu, co doskonale pokazuje
wiele z przemyśleń naszego bohatera – Konrada Widucha, czy Konrada Złego Ducha,
jak sam o sobie pisze.
Konrad na swojej drodze
spotyka wiele postaci – największą rolę odgrywają jednak dwaj Francuzi, których
nazywa Dużym i Małym. To oni towarzyszą mu przez znaczną część swojej drogi
przez mroźne wody Oceanu Arktycznego.
Fabuła powieści momentami
jako żywo przypominała mi jeden z moich ulubionych filmów: „Jeniec – Tak
daleko, jak nogi poniosą”, co uważam za spory plus. Jeśli liczyłam jednak na
podobnie dobre i wyczekiwane zakończenie, to można powiedzieć, że się
zawiodłam. Autor bowiem funduje nam zakończenie otwarte – bo i takie spotkało
go we własnym życiu za sprawą Borghild. Czy Konrad istniał naprawdę? Czy
przeszedł wszystko, o czym napisał w swoim pamiętniku? Tego nigdy się nie
dowiemy. Chcę jednak wierzyć, że każdy kiedyś znajdzie swój własny, spokojny
happy end.
1 comments
Muszę w końcu sięgnąć po książki autora.
OdpowiedzUsuńSerdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)