Weronika Masny - Na własnym podwórku - recenzja

by - 17:48:00

„Zamiast każdego dnia cieszyć się z obecności moich dzieci, narzekałam i marzyłam o dniu bez nich. Teraz oddałabym wszystko za chwile spędzone z chłopcami.”

Nigdy nie chciałaś mieć dzieci. Uważałaś, że wczesne pojawienie się na świecie obecnie sześcioletniego Igora, za którym nieco ponad trzy lata później podążył dwuletni teraz Gabryś, odebrało Ci szansę na realizację marzeń. Nie ukończyłaś wybranych studiów i nie zrobiłaś żadnej kariery. Choć mąż despota, któremu całkowicie dałaś się zdominować, nakazał Ci zostać w domu i opiekować się dziećmi, do tej pory byłaś względnie szczęśliwa. Duży dom, położony w spokojnej wsi, nowoczesne sprzęty z wysokiej półki, mieszkająca tuż za płotem mama, która zawsze pomagała Ci w opiece nad maluchami, kiedy tego potrzebowałaś. Dwa samochody najnowszej generacji i przystojny mąż, który sam zarabia krocie, prowadząc dobrze prosperujący warsztat. Pomimo tego, że tak naprawdę nie miałaś na co narzekać – i tak znajdywałaś ku temu powody. Wszakże bycie mamą to też ciężka praca. Trzeba cały czas niańczyć dzieci i jeszcze zadbać o to, by mąż wrócił do posprzątanego domu, w którym czeka na niego ciepły obiad. Choć z gruntu rzeczy normalne, dla Ciebie… męczące i skomplikowane. Zatęsknisz jednak za tą szarą codziennością – i to znacznie wcześniej niż przypuszczasz.


„Żyłam jak w mydlanej bańce, która nagle pękła. Wypadłam z niej prosto w okrutny świat, który nie miał dla mnie litości. Może musiałam zapłacić za to szczęście, które mnie dotychczas spotkało.”

Karol jak co dzień jedzie do pracy, a Ty w końcu możesz chwilę odetchnąć. Tego poranka odwiedza Cię przyjaciółka. Parzysz najlepszą kawę, wysyłasz synów na podwórko i możesz się oddać ekscytującym ploteczkom.

Słuchasz o pełnym imprez i szaleństwa życiu Magdy i bardzo zazdrościsz jej tej wolności. Tobie zostało już tylko gotowanie, sprzątanie, zajmowanie się chłopcami i usługiwanie mężowi na rozmaite sposoby. Nagle zauważasz jednak, że w ogrodzie zrobiło się dziwnie cicho. Starszy syn dalej bawi się w piaskownicy, jednak młodszy Gabryś gdzieś przepadł. Igor nie widział, aby ktoś porwał jego brata. Nie zauważył także gdzie tamten się udał. Nie ma go również u Twojej mamy. Zaniknął jak kamień w wodę. Od tej pory wypełnianie obowiązków żony i matki przychodzi Ci z jeszcze większym trudem. Choć mąż obiecał Ci zająć się policyjnym śledztwem, wydaje się, że utknęło ono w całkowicie martwym miejscu. W dodatku Karol traktuje Cię jeszcze gorzej niż zazwyczaj. Coraz częściej myślisz o tym, aby od niego odejść, ale, po pierwsze, postanawiasz poczekać aż Gabryś się odnajdzie, a po drugie… nie wiesz, czy znajdziesz na to siłę w swoim jakże wygodnym i mało rozgarniętym umyśle – wszakże wówczas zostałabyś z niczym. Co prawda bez męża tyrana, ale za to bez pracy, domu, zawodu i pozwalających na luksus pieniążków, z dwójką małych dzieci na karku. Na razie jednak skupiasz się przede wszystkim na tym, aby przeżyć, dowiedzieć się w jakich kwestiach okłamuje Cię mąż (czego jednak nie zauważyłaś przez wiele minionych lat) i dzielnie czekać na powrót młodszego synka w domu. Czy jednak Gabryś kiedykolwiek wróci?

„Wtedy nie miałam pojęcia, do czego doprowadzą moje słowa. Jak zawsze, myślałam wyłącznie o ochronie rodziny.”

Przyznam szczerze, że rzadko kiedy trafiam na powieść, w której literalnie każdy z bohaterów jest dla mnie irytujący. Dawno już przestałam uważać to za minus, bowiem w każdej książce szukam przede wszystkim emocji- nawet, jeżeli te są negatywne. W debiutanckiej propozycji Weroniki Masny mamy ich całą plejadę. Znęcający się psychicznie nad całą rodziną ojciec, za nic mający odpowiednie wychowanie synów czy okazanie ich matce jakiegokolwiek szacunku, prowadzący w dodatku szemrane interesy. Nader religijna Babcia malców, która broni zachowania Karola przed swoją córką z jednego prostego powodu: ten wspiera ich finansowo. Niemająca dzieci Natalia, której w głowie jedynie imprezy i która pospiesznie wychodzi z domu przyjaciółki, kiedy okazuje się, że jej synek zaginął. Igor, który jak chorągiewka przyjmuje za pewnik zdanie tego, z kim ostatnio rozmawiał, nie próbując wnikać w to, co jest słuszne. I wreszcie czarna wisienka na torcie: Jowita. Postać, którą miałam ochotę potrząsnąć lub najlepiej ze znacznego rozbiegu uderzyć o ścianę. Otóż, wyobraź sobie, że Twój dwuletni synek zaginął. Krzyczysz, płaczesz, rozpaczasz, robisz wszystko, aby go znaleźć, dzwonisz w milion miejsc, rozpoczynasz poszukiwania lokalne i każdą możliwą akcję za pośrednictwem sieci, a przy tym bombardujesz policję zapytaniami, prawda? To naturalne. Co natomiast robi nasza bohaterka, którą spokojnie można by mianować: Mrs Naive? Nic. Dosłownie nic. Boi się pokazywać ludziom podczas poszukiwań, bo to przecież ona go nie dopilnowała. Z policją nie kontaktuje się wcale, ponieważ jej mąż obiecał, że wszystkim się zajmie. Postanawia spokojnie czekać w domu, bo skoro Karol tak kazał, to na pewno słuszne. Co prawda, kilka pobieżnych myśli Gabrysiowi poświęci, choć jeszcze tego samego wieczoru (!) bardziej zajmuje ją dumanie nad niezadbanymi przez dzieci paznokciami i bezwolne oddanie się mężowi, kiedy on tego chce, żeby nie czuł się… niezaspokojony i niezadowolony. Nadmienię tutaj, że nazwanie aktu seksualnego „ruchaniem” nie było jednak najlepszym pomysłem. Później pojawia się jednak jako taka iskierka nadziei, kiedy czytelnik myśli sobie, że Jowita pójdzie po rozum do głowy: wszakże zaczyna dostrzegać jak bardzo mąż ją tłamsi i jak znęca się psychicznie nad całą rodziną. Czy jednak bohaterka rozpoczyna własne śledztwo, ryzykując wszystko, aby odnaleźć syna? Bynajmniej. Targają nią rozterki wewnętrzne, bo przecież choć Karol czasem uderzy i nazwie ją szmatą, to jednak dba o nich materialnie. Zatem to dobry mąż, prawda? Przychodzi mi na myśl wiele pejoratywnych określeń, którymi mogłabym określić Jowitę... Można więc powiedzieć, że bohaterowie zdecydowanie wzbudzili we mnie całą kawalkadę (złych) emocji. Jednak to dobrze! Najgorsze, co może być, to postaci, o których czytam całkowicie obojętnie.

Napisana krótkimi i raczej emocjonalnymi zdaniami fabuła jest dość dynamiczna – co uważam za dużą zaletę. Dzięki temu zabiegowi „Na własnym podwórku” czyta się dobrze, będąc ciekawym, co przyniosą kolejne strony. Jako koneserka thrillerów, szybko domyśliłam się, jakie będzie zakończenie, jednak nie jestem żadnym miernikiem w tej kwestii; po prostu przeczytałam ich już tak wiele, że zazwyczaj wiem, co będzie dalej. W samej historii zabrakło mi natomiast trzech rzeczy. Po pierwsze i najważniejsze, jakichkolwiek ludzkich emocji ze strony matki, która prawie wcale nie przejmuje się zniknięciem syna. Co więcej, drugiego zwyczajnie zaniedbuje, wznosząc się na wyżyny opieki, robiąc mu codziennie (!) na śniadanie i kolację kanapki (jednocześnie rozwodząc się nad tym, że jego ojciec nie ma pojęcia co ten lubi jeść). Po drugie: śledztwo. W powieści o zaginięciu, szczególnie dziecka, jest to dla mnie element sine qua non. Po trzecie, mniej rozbudowanej perspektywy Igora. Spojrzenie na wydarzenia oczami sześciolatka początkowo było bardzo ciekawe. Czym jednak dalej, tym mniej wnosiło do sprawy, przy okazji nieco nużąc. Ciągłe powtarzanie tego, że dziecko inaczej postrzega czas (mamy nie było piętnaście godzin, rysowałem samochodziki chyba przez siedem godzin, tata wrócił po dwudziestu godzinach) uważam za zbędny zabieg. Niemniej, uważam, że Autorka wpadła na bardzo dobry pomysł: pokazanie brzydkiego świata oczami dziecka to świetna idea.

Uważam, że powieść Weroniki to dobry debiut i z pewnością będę chciała sprawdzić jak rozwinie się jej pisarski warsztat. Książkę tę określiłabym jako przede wszystkim dramat rodzinny – z elementami thrillera. Zapisana w niej historia w sposób bardzo zasmucający pokazuje, jak dewaluowanie jednego rodzica przez drugiego krzywdząco wpływa na psychikę dzieci. Wszakże te, wbrew pozorom, widzą i rozumieją o wiele więcej niż dorośli…

Warto przeczytać „Na własnym podwórku” – aby docenić to, co się posiada i zacząć dostrzegać pozytywy, zamiast wiecznie narzekać na każdą najmniejszą trudność – jednak przede wszystkim po to, aby uzmysłowić sobie, jak nigdy, przenigdy, nie należy wychowywać dzieci. 7/10

PS Weroniko, gratuluję Ci spełnienia swojego marzenia i mam nadzieję, że już niebawem „spotkamy się” podczas kolejnej, równie emocjonującej i szokującej lektury. Na koniec dodam tylko jeden ze swoich ulubionych wersów z rapowej piosenki: „zrobiłeś to, chłopak!”. Brawo. 😉

You May Also Like

0 comments

Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)