Agnieszka Peszek Narośl - recenzja patronacka

by - 16:59:00

„Napisał. Cześć. Nic więcej, patrzyła na pięć liter, nie zdając sobie sprawy, że zmienią jej życie. Na zawsze. Bezpowrotnie.”

Wiele lat temu Hugo w programie telewizyjnym utrzymywał, że „troje to już tłok”, zaś Maria Nurowska w „Tangu dla trojga” udowodniła to w ujęciu praktycznym, odbierając czytelnikom oddech. Jeśliby przemienić trójkę w czwórkę, w pozornie oczywistym równaniu znajdą się o dwie osoby za dużo. Małżeństwo. Nie węzeł gordyjski, a święty. Instytucja splatająca „жизнь” męża i żony w jedno życie. Dla niektórych dążenie i sen; szczyt marzeń. Dla innych coś świadczącego o pewnym poziomie dojrzałości, co osiągnąć trzeba – na już. A potem kurz, bo przecież to wszystko nie miało być tak. Obiecana sielanka w domku znajdującym się za koniecznie białym płotkiem, przemienia się w horror – szybciej niż to było zaplanowane. I choć w tym programowaniu właśnie problem tkwi, bo przecież to nie jemu powinny być poddawane szczere uczucia, nagle kolorowy kadr się zaczernia. Szczęście prowadzi do tragedii. A małżeństwo… do morderstwa. Przedstawiam Ci „Narośl” – najlepszy tegoroczny thriller domestic noir, który zdecydowałam się objąć patronatem medialnym. Już samo to powinno stanowić niebagatelną zachętę, jako że ostatni raz postanowiłam zaopiekować się w ten sposób książką ładnych kilka lat temu. Dlaczego więc powiedziałam sakramentalne „tak” najnowszej propozycji Agnieszki Peszek?

„Teraz najważniejsze było dowiedzenie się, kim jest martwy mężczyzna, który leżał w łóżku z Podgórską, bo na bank nie był to jej mąż.”

Hermetyczny światek pilnie strzeżonego osiedla, na którym pod okiem czujnego stróża-złotej rączki nie prześlizgnie się nawet mrówka – o musze nawet nie wspominając. Eleganckie budynki, składające się z mieszkań o takiej cenie za metr kwadratowy, że przyprawiłaby ona o zawrót głowy nawet Rockefellera. Jedno z nich zajęte przez Oliwię i Krzysztofa – małżeństwo jak z obrazka. Sypiący dowcipami niczym z rękawa, przystojny on i piękna ona o ogromnej ambicji. Cóż to za udana para! Nawet pracują w tej samej firmie, choć – co zadziwiające – to ona jest jej szefową. Widocznie jednak taki układ im odpowiada, skoro przez tak wiele lat dzielą życie. Muszą być nieziemsko szczęśliwi. Wszyscy powinni im zazdrościć. A może wręcz przeciwnie. Skupisko prywatnych budynków. Oko kamery zagląda do środka. Za kurtynę. Mieszkanie Oliwii i Krzysztofa. Wydobywający się spod drzwi nieporównywalny z niczym innym i tak bardzo tutaj nie na miejscu fetor. Przykry zapach, który w końcu zaalarmował patrzących z zasady jedynie na siebie sąsiadów, by to zgłosić. Po otwarciu drzwi – trup; a konkretniej – dwa. Rozkładające się w upale zwłoki, naznaczone tragedią. Jedno z ciał należy do kobiety. Drugie do mężczyzny. I być może, wbrew małżeńskiej sielance, która przecież powinna się tutaj rozgrywać, sprawa byłaby całkiem prosta. Wyjaśnialna napadem szału, atakiem zazdrości albo scenką rodzajową, zaczerpniętą z filmu „Mr and Mrs Smith”. Napadem rabunkowym albo krwawą zemstą. Wówczas wszystko dałoby się nieskomplikowanie umotywować. Istnieje jednak pewien problem. Martwa kobieta bynajmniej nie jest martwa. A leżący koło niej mężczyzna to wcale nie jest jej mąż.

„Kiedyś postrzegał to jako swoją szansę, bo to on był niczym pasożyt, narośl, która czerpie od swojej ofiary życiodajne soki, niewiele dając od siebie.”

Flashback. Aby zrozumieć, co stało się w mieszkaniu Oliwii i Krzysztofa, musisz prześledzić całą historię ich znajomości – od samego początku aż po niespodziewany, okraszony krwawo krzykliwym crescendo, finał. Potem będziesz musiał uczynić to ponownie, aby poznać opowieść z drugiej perspektywy, ale jeszcze o tym nie wiesz. Jest wieczór. Zatłoczony bar, zaduch, muzyka wybrzmiewająca gdzieś w tle. Ona stoi przy ścianie z koleżanką i chwieje się na niebotycznie wysokich obcasach. On sączy drinka przy barze. Ich spojrzenia na chwilę się krzyżują. On inicjuje pierwszy kontakt, grając najlepszą rolę w swoim repertuarze. Ona jest nim oczarowana od pierwszej chwili. On postanawia zostawić ją w zawieszeniu, by usidlić na stałe kilka chwil później. Plan wypalił. Po odpowiednim czasie zostają małżeństwem, wbrew teściom z piekła rodem. On, Krzysztof, pochodzący z biednej, acz kochającej się rodziny, który od zawsze był mistrzem… w rozgrywaniu ludzi. Ona, Oliwia, córka despotycznych, bogatych i wpływowych rodziców, oczekujących od niej ponad miarę, która zawsze była mistrzynią w… rozgrywaniu ludzi. Sakrament, rozpoczynający wspólną grę; do biegu, gotowi, start! Zagrywkę tym bardziej niebezpieczną, że żaden z jej członków nie jest świadomy, że to drugie również ją toczy – zmierzając w całkowicie przeciwną stronę. Koniec, którego – wiedząc to wszystko, czego nie widzą oni – można by oczekiwać… lub nie. Nie jedno ciało, a dwa – i to wcale nie takie, których oczekiwano. Król nie byłby królem bez swojej królowej. Królowa - najważniejsza na planszy bez swojego króla. Plansza – nieistotna bez rozgrywki szachowej. Szachy nie byłyby grą, gdyby nie jej uczestnicy, a checkmate to nie szach-mat, jeśli ostatniego ruchu nie wykona stojąca na górnym szczeblu błędnego koła Śmierć…

„(…) bardzo się pomyliła. Mamił ją. Udawał, że jest uczciwy, sprawiał, że czuła się bezpieczna i zupełnie nie spodziewała się ataku z jego strony. A jednak to, co oglądała, tym właśnie było.”

Autorka, która rozstawia w fabule bohaterów swojej powieści fachowo niczym szachmistrz; tak, że ci – grając – rozgrywają czytelnika. Przewracając kolejne strony doskonale skonstruowanego i cały czas trzymającego w napięciu thrillera psychologicznego, czasem z wyrazem triumfu wykrzyknie on, że oto wie już, jakie będzie zakończenie tej partii. Kilka kartek później, jego uśmiech zmienia się w (choć pełen podziwu to) grymas i blednie. Oto mamy kolejny plot twist, obrazujący, że fortuna zawsze toczy się kołem (a będąc pod kołem to pojąłem). Na linie absorbującej narracji balansują kolejni bohaterowie dramatu rodzinnego, rozgrywającego się na oczach czytającego. Jego emocje względem nich zmieniają się wraz z każdym aktem. Jak i u postaci; sympatia przeradza się w nienawiść, złość w smutek, podziw w zniesmaczenie. Wszyscy mówią prawdę i każdy kłamie. Choć scena jest jedna; oglądana z zupełnie różnych stron – wygląda zupełnie inaczej. Dobry aktor okazuje się złoczyńcą. Zły – darem z niebios. Za chwilę na deski teatru wkracza jednak postać zza kurtyny i zmienia postrzeganie rzeczywistości. Zaciemnia część obrazu, by odsłonić dotychczas niewidzianą część. Jeśli małżeństwo jest pojedynkiem szermierczym, w tym przypadku mamy do czynienia z jego nader nieczysto zagraną rundą; zamiast floretu obosieczny miecz. Mój dumny patronat. „Narośl”. Historia, o której medialność postanowiłam zadbać, po tym, jak odnalazłam w niej milion małych cząsteczek siebie, tkwiących za skórą, zupełnie jak ostre igiełki lodowego niepokoju. Mistrzowski thriller domestic noir z rewoltą emocji, splatającą na czas lektury w niemalże odbierającym oddech, śmiertelnym uścisku. Narośl. Pasożyt. Antyteza wśród zaślubionych. Przeszkoda, którą należy usunąć w grze. Słowo, które już zawsze będzie mi się kojarzyło z jednym z najlepszych thrillerów małżeńskich, jakie czytałam. Zanim wystawię będące formalnością 10/10, zanucę sobie adekwatnie: „Ubierasz się / Odwracasz twarz / Bez zbędnych słów / To wszystko już ? / Już taki z Ciebie zimny drań / To jest chore, wiem / Lecz z Tobą to inaczej jest...”, choć może jeszcze bardziej wpasowałby się utwór o jakże znamiennym tytule „Tango straconych”.

„Ten moment wyobrażała sobie wielokrotnie, od kiedy tylko go zobaczyła. (…) Patrzyli sobie w oczy i mimo, że wiedziała, że to jednorazowy wybryk, łamiący wszystkie jej zasady, czuła się cudownie.”

You May Also Like

0 comments

Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)