John Glatt - Mój słodki aniołku - recenzja
„Ponieważ zawsze chodziło tylko o Lacey. W tej sprawie nigdy nie chodziło o Garnetta. A wyłącznie o Lacey – matkę roku.”
Jak szybko, choć na wskroś bezczelnie, stać się gwiazdą Internetu? Co dość dosadnie pokazały najróżniejsze nieczyste praktyki, sposób na sławę jest stosunkowo prosty: wystarczy wzbudzić współczucie. Obnażyć przed publiką najbardziej osobiste momenty swojego życia, upubliczniając przed obcymi co tylko się da. Wizyta w szpitalu z dzieckiem? Serduszka i jeszcze więcej serduszek. Do tego te wszystkie słowa wsparcia, ileż to zainteresowania udało Ci się wzbudzić! Zdiagnozowanie śmiertelnej choroby? Codzienne stories z oczekiwaniami na wyniki i granie na emocjach postronnych, którzy kiedyś tam, choć już dawno o tym zapomnieli, przyszli do Ciebie dla zgoła innego contentu. Nieważne. Chwyciło? No pewnie. Lecimy więc dalej! Wszakże ludzie uwielbiają zaglądać za kurtynę. A już kiedy mogą pochełpić się czyimś nieszczęściem, są w pełni ukontentowani; przecież mają nieco lepiej. Noworodek znowu pod respiratorem? Pomysł na jeszcze lepszą akcję. Zapłakana dodajesz Instastories ze szpitala i wstawiasz milion drastycznych zdjęć. Dla podkręcenia efektu wyłączasz możliwość komentowania – a niech się domyślają! Niech się martwią, modlą, skupiają na Was swoją energię, którą czerpiesz zupełnie na wzór wampira energetycznego. To się klika i przynosi zysk, więc jest dobre. A poza tym, przecież każda dbająca przede wszystkim o dobro swojego będącego na oddziale dziecka matka przez całe dnie siedzi w Internecie, nie odrywając nosa od telefonu i raportując swoim wytresowanym „fanom” jak bardzo jest źle. To jest jej najważniejsze zmartwienie? Naprawdę?
W świecie, w którym influencer awansował do miana zawodu, tego rodzaju pozbawione uczuć przypadki stają się coraz bardziej nagminne; istnieją – a ich widzowie mniej lub bardziej świadomie nakręcają kolejne spirale zła. Z bliźniaczo podobną sytuacją mamy do czynienia w najnowszej propozycji true crime Johna Glatta – „Mój słodki aniołku” – opowiadającej wstrząsającą historię cierpiącej na niezdiagnozowany zespół zastępczy Münchhausena Lacey, która tak bardzo łaknęła uwagi postronnych obserwatorów, że najpierw pozbawiła zdrowia, a potem życia swojego pięcioletniego synka. Ten bezlitosny stwór, bo człowiekiem nazwać nie nada, zmienił zbyt krótką egzystencję Garnetta w piekło. Niekończące się pasmo cierpień (a może znajdujące swój kres dopiero w momencie śmierci…), zbędnych zabiegów medycznych, przeprowadzanych na życzenie „matki” w celu „poprawy” jego funkcjonowania; brak jakiejkolwiek beztroski, zabawy czy szczęśliwego dzieciństwa. Podawany przez sondę pokarm – dokładnie taki, jaki „matka” zdecydowała się zaaplikować. Ignorowanie rzeczywistych potrzeb medycznych i zastępowanie ich co rusz nowymi odkryciami medycyny holistycznej. Koszmar. Życie tego blondwłosego aniołka można opisać tylko tym jednym słowem, a i ono nie będzie do końca wystarczające. Bo jeśli to nie koszmar, że ktoś, kto dał Ci życie i winien za wszelką cenę je pielęgnować, próbuje wszelkimi drastycznymi metodami najpierw je zniszczyć, a potem odebrać – to co tak właściwie koszmarem jest?
„Popełniła ostateczną zdradę, jaką może popełnić matka. Miała go kochać, wychowywać, opiekować się nim i go chronić. Zamiast tego zrobiła coś zupełnie przeciwnego: zabiła go.”
Mama. Mamusia. Mateczka. Mateńka. Mami… Moje pierwsze wspomnienie wygląda następująco (choć jeszcze nie do końca potrafię je opisać; nie mam też świadomości tego, że… będzie moim ostatnim): jest słoneczny dzień. W swojej malutkiej lewej dłoni trzymam wiaderko, w którym znajduje się kilka ulubionych zabawek do piaskownicy. Prawą ściska moja mama – kobieta zawsze starająca się wywołać uśmiech na mojej twarzy, wymyślająca dla nas wspólne gry i nucąca wesoło podczas przygotowywania mi zdrowych posiłków. Idziemy przed siebie, a mamusia radośnie macha naszymi złączonymi dłońmi. Po chwili docieramy do ulubionego parku, w którym spędzimy całe godziny na zabawie! Tak… Tak mogłoby być. Tak być powinno. Tymczasem nic takiego nigdy się nie wydarzyło. Moje jedyne-pierwsze wspomnienie było jedynie marzeniem małego chłopca. Tak niewinnie normalnym i jednocześnie tak bardzo niedoścignionym. W rzeczywistości, mając kilkanaście miesięcy, zdążyłem już odbyć 23 (!) wizyty w szpitalu. Mamusia twierdziła, że jestem niedożywiony i mam problemy ze zwracaniem pokarmu, więc pozbawiono mnie możliwości wymiotowania za sprawą operacji, a następnie wszyto mi specjalną sondę do karmienia – nadzorowaną oczywiście przez nią. Ponoć krwawiłem z uszu, oczu i ust – w związku z czym do tych pierwszych wkłuwano mi specjalne rurki. Bolało… to wszystko tak bardzo, niewyobrażalnie bolało. Ale mama wie, co jest dla jej dziecka najlepsze, prawda? I jeszcze – mamusia nie trzymała z przyjemnością mojej dłoni w swojej. To miejsce było zajęte przez zawsze obecny smartfon. Czerwona obudowa iPhone’a służyła jej do jednej rzeczy: ugrania jak najwięcej na wywołanej przez siebie tragedii własnego dziecka. Na krzywdzie. Dokumentowała każdą podawaną mi kroplówkę. Wszystkie zabiegi. Fotografowała mnie nieprzytomnego - jak rzecz, a zdjęcia wrzucała na swoje liczne social media. Uwielbiała grać ofiarę i wzbudzać współczucie. Ale skąd, skąd miałem wiedzieć, że wcale nie idziemy na ten wyśniony plac zabaw, a na kolejny pobyt w szpitalu, z którego… wyjdzie już sama? Koszmar nie mieści się wszak w głowie żadnego pięciolatka. Teraz… teraz przynajmniej już nie cierpię. Zamiast zabawek nie muszę za sobą ciągnąć rurki do karmienia. Wcale nie jestem (i nigdy nie byłem) chorym dziwadłem. Dla niektórych dzieci chyba łaskawiej byłoby nigdy się nie narodzić… Mama. Mamusia. Mateczka. Mateńka. Mami… Już nigdy tak do Ciebie nie powiem. Nie każdy jest godzien tego miana. To moje pierwsze wspomnienie. Moje ostatnie wspomnienie…
„Ten chłopiec nigdy nie zagra w drużynie baseballowej. Nigdy nie ukończy szkoły średniej. Nigdy się nie ożeni i nie będzie miał własnych dzieci. Wszystko dlatego, że zabiła go matka.”
John Glatt zdążył już zasłynąć z serwowania czytelnikom reportaży true crime, które czyta się jak powieść – na dodatek niesamowicie dynamiczną i budzącą cały wachlarz przejmujących emocji. Podczas lektury „Mojego słodkiego aniołka”, której nie przerwałam przed poznaniem zakończenia w środku nocy, czułam niesamowity żal. Współczucie. Poczucie niesprawiedliwości. Szok. Przerażenie. Niedowierzanie… Opowiedziana przez Glatta historia wydarzyła się naprawdę – i to właśnie mrozi w niej najbardziej. Porusza nawet te serca przypominające głaz. Jeśli można tak stwierdzić, Autor prowadzi narrację ze swadą – czyniąc terminy prawnicze czy medyczne całkowicie przystępnymi laikowi. Zastępczy zespół Münchhausena, który stał się tematem jego najnowszej propozycji, dzięki opisywanym rzeczywistym wydarzeniom stał się wręcz dotkliwie obrazowy. Boleśnie. Dodatkową gratką okazał się przedstawiony przebieg procesu sądowego Lacey, dla której tak naprawdę żadna kara nie byłaby odpowiednio surowa. Chyba, że – w myśl kodeksu Hammurabiego – oko za oko… Do Autora mam tylko jeden zarzut; choć sprawdziłam prawdziwość historii „Mojego słodkiego aniołka”, w tego rodzaju książce oczekiwałabym bibliografii i licznych przypisów. Z niewiadomych dla mnie przyczyn, Glatt po raz kolejny zaniechał ich zamieszczenia. Nie zmienia to jednak faktu, że to książka wstrząsająca, którą przeczytać nie tylko warto, ale i nawet się powinno. Żeby móc dostrzec zalążki zła na czas i zareagować. Nie pozostać biernym na krzywdę. I aby dwa razy zastanowić się, jaki jest cel – i czy istnieje w ogóle – publikowania w Internecie wizerunku dziecka i odsłaniania przed postronnymi każdej, nawet tej najbardziej intymnej chwili. Chciałoby się skończyć tę recenzję dość filozoficznie: „Quo Vadis, świecie?”... ale odpowiedź mogłaby się w tym przypadku okazać zbyt przerażająca. 8/10
„(…) istnieje możliwość, że nigdy się nie dowiedzą, co doprowadziło do
śmierci chłopca. Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy Lacey (…). Jakby poczuła
ogromną ulgę. Uśmiechnęła się, jakby chciała powiedzieć: Nie szkodzi. Nigdy się
tego nie dowiecie.”
1 comments
To jest przerażające, jak ludzie potrafią uzależnić się od atencji w internecie. Z jednej strony jest to zrozumiałe, każdy potrzebuje wsparcia, współczucia rozmowy i szybko przekonuje się, że w dzisiejszych czasach tylko tam jest to możliwe. Prosty przykład ubiorę się bardzo ładnie i wyjdę na ulicę, dostane jeden komplement, może wcale. Wstawię fotkę na Facebooka i nawet jeśli nie mam za dużo znajomych, to pojawią się dziesiątki serduszek. To uzależnia i każdego może trafić. Najgorzej jak właśnie wymyka się spod kontroli. Ludzie dodają coraz odważniejsze zdjęcia, dzielą się szczegółami z życia, kiedy okazuje się, że można na tym zarobić, puszczają granice, a przypadek opisany w książce to już trudna do uwierzenia tragedia... Może powinniśmy być trochę bardziej dla ludzi poza internetem.
OdpowiedzUsuńSerdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)