Adam Ostaszewski - Teoria Smoleńsk 2010 - recenzja
O niektórych rzeczach po prostu się nie pisze, choć fikcja polityczna to dział literatury, który rządzi się swoimi prawami. Bazując na faktach, autorzy tworzą własne, mniej lub bardziej wymyślne scenariusze. Co naprawdę się wydarzyło, a jakie sytuacje mogły mieć miejsce? A gdyby tak stało się coś zupełnie innego, jeśli ktoś podjąłby inną decyzję niż faktyczna? Przypuszczenia i teorie zahaczające o spiskowe można przecież mnożyć w nieskończoność. Ich miłośnikom w to graj, wszak czym więcej zawiłych pomysłów do rozważenia, tym ciekawsza debata – nawet wtedy, kiedy toczy się tylko w głowie. Co innego, gdy zostaje przeniesiona na karty powieści. Opcja odważna, bo wówczas podlega już ocenie czytelników. Na ile jest wiarygodna? Czy można określić ją mianem oryginalnej? Jak wiele w niej rzeczywistości, a ile finezji autora? I przede wszystkim: czy wybrany przez pisarza temat powinien podlegać imaginacjom? Istnieją bowiem takie kwestie, których moim zdaniem z racji szacunku nie powinno się roztrząsać i przemieniać w rozrywkę, jaką niewątpliwie są powieści. Wszystko zależy od sposobu podania, bo jeśli nie mają one wzburzyć, jątrzyć drażliwych punktów czy bawić - a upamiętnić i przybliżyć sytuację szerszemu gronu odbiorców, wówczas są pożądane, ba – cenne. Zobaczywszy na jednej ze stron internetowych “Teorię Smoleńsk 2010” Adama Ostaszewskiego, zdecydowałam się sprawdzić, na którą z opcji zdecydował się Twórca. Czy kreśląc słowami tę książkę miał na celu przypomnienie Polakom o największej tragedii narodowej III RP? Stworzenie własnej opowieści o dniu, w jakim 96 świętej pamięci osób, elita naszego państwa, leciało oddać hołd zmarłym, a samo stało się historią - in memoriam; po to, by ta przejmująca, czarna karta historii wciąż była żywa? Z jakiego powodu Pisarz zdecydował się zająć akurat tą tematyką? Jako skończonemu patriocie i skrajnemu konserwatyście, kwestia ta nie dawała spokoju. Teraz zaś spróbuję przedstawić Ci ją z własnego punktu widzenia.
Nie uczynię Cię dziś bohaterem swojej historii o tej historii, jako że to byłoby niewłaściwe. Z uwagi na pamięć o bohaterach naszej pamięci, uważam, iż to nieodpowiednie próbować wczuć się w to, co było udziałem postaci przewijających się na kartach powieści “Teorii Smoleńsk 2010” - równocześnie będących przecież prawdziwymi ludźmi. Ograniczę się do niewielkiego wprowadzenia oraz oceny samej książki Adama Ostaszewskiego.
“Potworna prawda zaczęła do nich docierać. Nikt nie przeżył, narodowa tragedia, największa katastrofa w historii, pierwsze obrazy ze Smoleńska.”
Jeśli jesteś Polakiem, jeżeli masz wystarczającą liczbę lat, jestem pewna, że doskonale pamiętasz, co robiłeś w chwili, w której dowiedziałeś się o katastrofie smoleńskiej. Co pomyślałeś, jaką czynność przerwałeś, uczucia, napływające do Ciebie kaskadami jedno po drugim. Idea, że to chory żart. Szok połączony z niedowierzaniem, iż coś takiego mogłoby mieć miejsce. Obezwładniający smutek, żal, rozpacz, przytłoczenie przygnębieniem. Sądzę, że każdy poddał się różnym emocjom. 10 kwietnia 2010 roku miałam wstać nieco później, planowałam odpocząć. Nie obudził mnie jak zawsze świętej pamięci Dziadek, palący jeszcze wtedy w piecu kaflowym. Chociaż tak – ale nie do końca. Otworzyłam oczy, usłyszawszy upadającą na kafelki szufelkę z węglem, a później coś, co docierało do mnie rzadko: głos przerażonego Dziadka. A trzeba Ci wiedzieć, że ten Mężczyzna nigdy nie poddawał się takim uczuciom. Po: “Boże, Julka, chodź zobacz!” wyskoczyłam z łóżka i zamarłam w progu sąsiedniego pokoju, nie wiedząc, na co właściwie patrzę. Pierwsze, jeszcze niekonkretne doniesienia o katastrofie, pojawiające się na ekranie listy możliwych ofiar, zdjęcia wraku, nagrania ze Smoleńska... Nie będę rozwijać tej narracji. Napiszę tylko, że nie chcę już nigdy czuć tego, co wtedy. Kiedy jako Polak, patriota i człowiek po prostu, przez kilka dni siedziałam przed ekranem i zanosiłam się łzami. I może ciężko to zrozumieć wszelkim “obywatelom świata” i śpiewającym “nienawidzę Cię, Polsko” - ale to był koszmar. W którym towarzyszył mi zresztą Dziadek – zawsze ceniący lewicę. Ten wspaniały Człowiek wiedział, że nasza żałoba nie miała wówczas barw, a świętej pamięci Delegacja, choć tak zróżnicowana, była jednością. I w naszych sercach już na zawsze nią pozostała...
“Co ci ludzie mogli czuć w ostatnich sekundach przed katastrofą? Jak się zachowywali? Wszyscy krzyczeli... Ich głosy jeszcze teraz kołatały mu w głowie... Czy mieli te kilka sekund, ten ułamek swojego życia, świadomość, że oto nadszedł koniec? A może po prostu nic nie poczuli. W zaufaniu do pilotów oczekiwali tego charakterystycznego szarpnięcia kół przy dotknięciu płyty lotniska. Zamiast tego otrzymali niezapowiedzianą śmierć...”
Rozważania podobne powyższym towarzyszyły mi wielokrotnie, ale ograniczyłam ich lokalizację do własnej głowy. Z niedowierzaniem obserwowałam osoby, które roztrząsają je na forach publicznych czy internetowych. Czy bowiem jesteś sobie w stanie wyobrazić, co czuli członkowie rodzin zmarłych, którzy natrafiali na tego rodzaju dyskusje? Być może jestem niedzisiejsza i moje miejsce jest wśród dinozaurów, ale uważam, wbrew całemu, niemającemu dla mnie racji bytu, ruchowi “no shame”, że niektórych rzeczy po prostu nie wypada; nie godzi się czynić. Nie i już. I być może katastrofa smoleńska jako ówczesnego, poetyckiego wrażliwca dotknęła mnie wyjątkowo, bo znajdowałam się na nieciekawym odcinku życia, ale jeśli masz w sobie wartości, zrozumiesz, co mam na myśli, gdy tylko spróbujesz się postawić na miejscu bliskich ofiar. Przynajmniej mam taką nadzieję. Ku mojemu smutkowi, Adam Ostaszewski wybrał klasyczne political fiction – to jest roztrząsanie bezbrzeżnej tragedii z 10 kwietnia 2010 roku i poszerzenie jej o własne teorie spiskowe na temat tego, co wtedy miało miejsce. Być może pomysł ten wydaje się odważny. Ja zastanawiam się, co czują krewni tych, którzy wtedy zginęli, gdy trafiają na tego rodzaju publikację. Jak gdyby za mało było osobników pokroju Brauna, twierdzących, że był drugi samolot, a wszyscy z pierwszego zostali uprowadzeni, zamordowani; właściwie temuż można dopisać cokolwiek – byleby było szalone i pod prąd. Jak gdyby za mało było bólu. Jak gdyby nie wystarczyło, że ojciec, matka, mąż czy brat leciał oddać hołd smoleńskim ofiarom i sam stał się jedną z nich. Wiesz zresztą doskonale, w jakiej formie wrócił - o ile w ogóle szczątki zostały częściowo odnalezione. Nie. Niektórzy uważają, że największa w polskiej współczesnej historii katastrofa lotnicza jest doskonałym punktem wyjścia do snucia rozrywkowych teorii i złożenia z nich powieści, którą ktoś przeczyta wieczorem przy piwie w bujanym fotelu czy nad jeziorem w hamaku. Nie umiem sobie wyobrazić motywacji Autora...
Liczyłam na to, że Adam Ostaszewski odwróci gdzieś zresztą kartę i stwierdzi wprost w treści: to była niewyobrażalna katastrofa, a tę książkę napisałem, ponieważ... chciałem, żeby inni pamiętali? By oddać hołd, cześć, literackie kilka godzin ciszy? Niestety tak się nie stało. Jest to tym przykrzejsze, że Pisarz operuje świetnym językiem - jak zresztą przystało na radcę prawnego. “Teorię Smoleńsk 2010” z tego powodu dobrze się czyta i to na tyle, jeżeli chodzi w mojej ocenie o jej zalety. Piętrową intrygę zaplanowaną naturalnie przez jakże krwiożerczych Rosjan w porozumieniu z rudowłosym polskim premierem i wieloma innymi sylwetkami znanymi miłośnikom krajowej polityki łaskawie przemilczę. Nie uczynię tego jednak w przypadku przeinaczeń. Wiem – to political fiction – ale obwieszczenie czytelnikom, którzy nie do końca muszą znać temat, że Jarosław Kaczyński poinformował o starcie w nadchodzących wyborach chwilę po śmierci Brata, wśród kwiatów i zniczy pod Pałacem Prezydenckim jest kłamstwem, które rzutuje na tę postać bardzo jednoznacznie. W istocie tego rodzaju wiadomość została przekazana w postaci nagrania upublicznionego przez media – stworzonego wcześniej w siedzibie PiS. Treść przemówień także jest nader zmieniona. Dalej. Ostaszewski, względem moich odczuć w formie niekiedy żartobliwej, opiera lwią część fabularnych knowań na tym, że nieszczęsny Tu-154M nr 101 był serwisowany w Rosji, zatem to oczywiste, iż źli wschodni ludzie mogli z nim zrobić co chcieli. Jednocześnie powierzyli im go przecież głupi Polacy bez wyobraźni (którzy zresztą stadnie dają się potem na różne sposoby oszukiwać). Jako osoba zainteresowana tematem wskażę, że Tupolew musiał być wówczas serwisowany na terenie Rosji, a konkretniej w Samarze, w zakładach remontowych firmy OJSC Aviakor. Z prostego powodu. Polska nie posiadała zakładów ani certyfikatów technicznych, by przeprowadzić remont generalny Tu-154M. Pełny, wymagany wówczas, remont typu D mógł wykonać jedynie certyfikowany producent – Tupolev OKB. Nie istniały także żadne alternatywy, jak chociażby remont w jakimkolwiek kraju NATO, bo te także nie dysponowały odpowiednim certyfikatem. Dlaczego więc Autor najważniejszą część swojej intrygi opiera na oczywistej nieprawdzie? To nawet nie jest fikcja polityczna, bo tak zwyczajnie NIE MOGŁO być. Remont samolotu został zlecony Rosjanom, jako że była to JEDYNA dostępna opcja, by utrzymać samolot w powietrzu zgodnie z obowiązującymi przepisami. Amen.
Być może przy innej tematyce na tego rodzaju fałsz fabularny przymknęłabym oko. W tym delikatnym przypadku sądzę natomiast, że nie należy powielać takich tez. Po prostu się nie godzi. Właściwie tak jak to, by tragiczna śmierć 96 osób, które nigdy nie dokończą swojej opowieści, posłużyła komukolwiek za bazę dla rozrywki. Chciałabym napisać, iż to już wszystko – ale niestety w “Teorii Smoleńsk 2010” jest coś jeszcze bardziej NIEWYBACZALNEGO. O ile kocham książki historyczne, o tyle nie lubię powieści historycznych, kiedy ich autorzy decydują się na “wejście w umysł” rzeczywistych postaci. Skąd bowiem u diaska pisarz miałby wiedzieć, co sądził czy czuł Bonaparte albo car Mikołaj II? Adam Ostaszewski zdecydował się natomiast na stworzenie dialogów i narracji z perspektywy Putina (który w pewnym momencie czyni nawet “hehehe”...), Miedwiediewa (sądząc po gawędzie – kreowanego na głupiego misia na sznurku) oraz, co najgorsze, świętej pamięci Lecha Kaczyńskiego. Ten na wskroś dobry i wartościowy Człowiek został przedstawiony jako popychadło brata, które nie ma za dużo do powiedzenia, a każdy dzień spędza na popijaniu z Jarosławem gruzińskiego wina (otrzymanego za pomoc w konflikcie, jakże docenianego w biednej Polszy) i przegryzaniu rybnych dań. Ze stron powieści wyłaniają się głupszy i głupi; słabszy i słaby - a przy tym obaj tak żądni władzy, że ślepi na wszystko inne. Jarosławowi brakuje tylko do tej kreacji uśmiechu kota z Cheshire... Tego rodzaju “wczuwanie się” w Osobę zmarłą tragicznie w katastrofie, postaci historyczne czy żyjących polityków uważam za NIEAKCEPTOWALNE. Chociaż, niejako przez łzy i z niemałym przekąsem, muszę stwierdzić, iż jakby pewien Władimir tę powieść przeczytał, z pewnością faktycznie wydałby z siebie wyżej wspomniane heheszki - zaraz po tym, jak z ubawienia przestałby się turlać po pięknym, kremlowskim gabinecie. I jeszcze użycie w fabule zapisu CVR z ostatniej rozmowy z kabiny pilotów Tupolewa... Bez komentarza. Szacunku, gdzie jesteś? Powieść powinnam pozostawić bez oceny punktowej, bo po raz pierwszy na tysiące zrecenzowanych historii zwyczajnie jej brak. Gdybym musiała ją wystawić - za język doliczam dwa punkty. Fabularnie i przede wszystkim w zgodności z prawdą historyczno-polityczną, sumieniem oraz całą resztą 2/10. Zatem: 4/10. Podkreślę na koniec istotną rzecz: są tematy, na które się po prostu nie pisze. I tragedie, o jakich w sercu winno się zawsze pamiętać. Minuta ciszy.
0 comments
Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)