Krzysztof Bochus - Lista Lucyfera - recenzja

by - 19:09:00

„(…) opisuje w niej świat, którego już nie ma. To książka o tęsknocie, ale i o stracie. Takiej, jakiej nikt ani nic nie zrekompensuje.”

Theatrum mortis… Bynajmniej nie pospiesznie zainscenizowane przedstawienie pośmiertne dla określonej grupy widzów. Naznaczone przenośniami, ukazujące pejoratywną wizję odejścia z tego świata, cechujące się pewną dozą mistycyzmu. Pierwsza ofiara. Równo po miesiącu – druga. Czy w objęcia kostuchy podąży za nią kolejna? Ich ciała wykonujące ostatni teatr, przybierające wybrane przez mordercę-sztukmistrza pozy, skażone – lub może uwznioślone – pozostawionymi przez niego przesłaniami dla potomnych. A potem wcale nie głuchy telefon psychopaty, który chce przekazać wszystkim pozostałym przy życiu określoną wiadomość; ostrzeżenie lub własną wizję tego, jak powinien wyglądać świat. Czy jednak zabójca w jakiejkolwiek sytuacji ma prawo dyktować warunki? Choć „Lista Lucyfera” jest moim pierwszym spotkaniem z twórczością Autora, po znalezieniu się na niej – a właściwie po jej lekturze – mogę stwierdzić, że Krzysztof Bochus zdecydowanie potrafi napisać w pełni absorbujący, wabiący mrokiem i mrożący uczuciem strachu, pełnokrwisty kryminał.

„Tak wyglądała apokalipsa, koniec starego świata, z którym tak trudno było się rozstać tym udręczonym ludziom.”

Namalowany przez artystę obraz może fascynować; przyzywać – i sprawiać, że tłumy zechcą się w niego wpatrywać godzinami, wysnuwając na ich podstawie własną opowieść, osobistą analogię. Stworzony pewnymi pociągnięciami pędzla, rozkocha i omami. Nie będziesz mógł o nim zapomnieć, wciąż przypominając sobie kolejne detale o niebagatelnym znaczeniu. Poniekąd stanie się nieśmiertelny. Czy właśnie to jest celem bezlitosnego, gdańskiego mordercy, realizującego znaną jedynie sobie, straceńczą misję? Podryfować ponad niebyt, pozostawiając po sobie na swój sposób niedoścignione dzieła? Chodź, zastanówmy się nad tym wspólnie – ja, opowiadacz historii o historiach i Ty – znany, ceniony i szanowany dziennikarz „Kuriera”, który zasłynął z odzyskania pewnego polskiego, jeszcze chwilę temu znajdującego się poza granicami naszego kraju, skarbu. Niech podąża za nami podinspektor Suchy, skoro już łaskawie zgodził się z nami współpracować. Wszakże to cud, że policjant zbratał się ze znienawidzonymi mediami, chociaż… Jakie miał wyjście, skoro po pierwszej uczynionej inscenizacji zabójca zwany Lucyferem skontaktował się właśnie z Tobą? Nieważne. Może we troje odnajdziemy naprowadzający na jego ślad trop i uda się nam zapobiec kolejnym mniejszym i większym śmierciom. Choć… czy doszedłszy do pewnego miejsca, stanąwszy pod ścianą, nasza motywacja nie ulegnie deprawacji? Nie zechcemy z nim współdziałać i wymierzyć sprawiedliwość tym, którzy w naszym mniemaniu na nią zasłużyli? Ale hej, czym tak właściwie ona jest i kto ma prawo o tym decydować?

„Lubił ten moment. To tak jakby świeciło słońce, a potem pstryk. I nastaje ciemna noc.”

Będący jednym z upadłym aniołów Lucyfer nosi imię, którego dosłowne tłumaczenie oznacza noszącego światło. Ten gdański, w uposażonych w ostrą brzytwę dłoniach, dzierży jedynie ciemność. Nieprzenikniony mrok, z którego wciąż – pomimo usilnych starań kooperatywy śledczych, dziennikarza i pewnego opowiadacza historii – nie wyłania się nawet zarys jego naznaczonej złem twarzy. Przyjrzyjmy się zatem wspólnie miejscu zbrodni, być może w oczy rzuci nam się nowa poszlaka. Akt pierwszy, scena numer jeden. Reflektory oświetlają postać martwego mężczyzny, na którego czole pieczołowicie wydziergano symbol sierpa i młota. Znamienne, wziąwszy pod uwagę fakt, że przed laty donosił na swoich kolegów stoczniowców? Akt pierwszy, scena numer dwa. Blaski omiatają tym razem obandażowane zwłoki bezrobotnego alkoholika, udrapowane na proscenium, którego życia pozbawiło jedno, perfekcyjne cięcie ostrza. Cóż Ci dwaj mogli mieć ze sobą wspólnego? Skąd mogli się znać? Nie masz żadnych tropów? Nic nie szkodzi. Może dostarczy nam ich trzecie ciało, które zmaterializuje się gdy, już niedługo, kurtyna podniesie się, rozpoczynając scenę trzecią… lub akt drugi. Wtedy dostrzeżemy, że morderca porzuconymi ciałami wcale nie zdradza nam czegoś o swoich ofiarach. Może, tak jak czasem ja, snuje zawoalowane historie o sobie samym, inscenizując miejsca dokonanych zbrodni na wzór obrazów namalowanych przez pewnego zbyt często zaglądającego śmierci w oczy malarza? Hush, musimy być bardzo uważni. Prowokując złoczyńcę, sami szybko staniemy się jego celem. Chyba że… chyba że to właśnie to jest nim samym w istocie?

„Nie udało się, chociaż zwycięstwo było tak blisko. Ale była jeszcze przyszłość: nieodgadniona i niezapisana…”

Inteligentnie przebiegły. Wyniośle pyszny. Skrupulatnie zdeterminowany. Makiawelicznie mściwy. Mrocznie artystyczny… Tak, z małym przestrachem, lecz całą mocą, stwierdzić można, że tego rodzaju sylwetki psychopatów o morderczych skłonnościach w powieściach, stanowią moje „guilty pleasure”. Jeśli komunikują się one z prowadzącym śledztwo policjantem (niestety, jak to w polskich kryminałach zazwyczaj bywa, której to schematyczności „Lista Lucyfera” nie uniknęła; oczywiście niestroniącym od alkoholu i mającym tragiczną przeszłość), tym lepiej. Jeżeli zwracają się także do mogących stać się celem kolejnego ataku (wszakże nie znasz dnia, ani godziny) mas – emocje rosną. Niech roztaczają przed nimi swoje (dla większości) chore wizje. Niech (znaczną część) ogarnie strach. Gdy dodać do tego rozdziały, w których to zwichrowany z brzytwą przejmuje narrację, co Bochus udanie czyni, mamy przepis na kryminał idealny. A ja… cóż, ja zyskam powód do mało poczytalnego uśmiechu. (W tym miejscu pozwolę sobie zacytować wypowiedź szanownego Małżonka, następującą po tym, kiedy stosunkowo dziko – czyli, jak na siebie, zwyczajnie - się roześmiałam: „Co, komuś gardło poderżnęli?” Zna mnie; Skubany.) „Lista Lucyfera” nie stroni od dosadności, ohydy i mroku, ale też przesadnie się w nich nie nurza. Jest w niej na tyle ciemno, że czytelnik wciąż może odczytać słowa – wyważenie źle, dostatecznie krwawo i właściwie dynamicznie. To dobry kryminał dla wszystkich nieco szalonych, choć właśnie przez to uroczych, fanów „Jokera”. 7/10

„Nienawidziła słońca. Było takie prostackie, fizykalne i ordynarnie bezpośrednie. Nie pozostawiało miejsca na żadną tajemnicę czy niedopowiedzenie.”

You May Also Like

0 comments

Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)