Alex Michaelides - Furia - recenzja

by - 17:44:00

„To jest opowieść o zabójstwie. A może to nie do końca prawda. Bo przecież jest to historia miłosna, czyż nie?”

Nie porwała mnie „Pacjentka”, którą wszyscy się zachwycali. Znudziły mnie „Boginie”. Doskonale sprawdza się powiedzenie: „do trzech razy sztuka”, bowiem utrzymana w klimacie greckiej tragedii i nasączona wieloma odcieniami artyzmu „Furia” okazała się jednym z najbardziej przewrotnych i wciągających thrillerów, jakie ostatnio czytałam. Napisana w oryginalnej formie, skręcająca fabułą w kompletnie nieprzewidywalny sposób, stanowi doskonałą rozrywkę dla każdego miłośnika mrocznych lektur. Cypryjczyk Alex Michaelides swoją najnowszą powieścią doskonale wykorzystał ofiarowaną przeze mnie „ostatnią szansę”, w końcu prezentując pełnię kunsztu swoich pisarskich możliwości. Na pewnej prywatnej greckiej wyspie nic nie jest bowiem takim, jakie się wydaje… Choć nie, to nie jest kolejna historia o odosobnionej wysepce.


„Ta historia jest dla każdego, kto kochał – mówię, podsuwając Ci szklankę – dużą, bo będzie Ci potrzebna – kiedy siadasz. I zaczynam opowiadać.”

Gdzieś hen daleko był sobie mały chłopczyk, którego serce codziennie rozpadało się na milion małych kawałków. Nikt nie nauczył go własnej wartości, a pojęcia „miłość” czy „czułość” stanowiły dla niego jedynie abstrakcję. Z domu rodzinnego, który rodzinnym był jedynie z nazwy, nie wyniósł niczego cennego. Jego codziennością były zaś: przemoc, wyzwiska i morze alkoholu. Kiedy wydawać by się mogło, że znikąd nie nadejdzie pomoc, a światełko w tunelu nigdy się dla niego nie rozjaśni, zaczął upatrywać ostatniej nadziei w czasie, który zmuszony był spędzać w szkole – jak przecież każde dziecko. Niestety, Los nader często kpi sobie z nieszczęśników, wystawiając ich na coraz to cięższe próby. Nienauczony szacunku do siebie, szybko stał się ofiarą silniejszych i pewniejszych od siebie kolegów. Społeczny wyrzutek, margines, ktoś, z kim nie warto przestawać. Okrutne żarty, śmiechy, przekraczanie granic i oprawcy pozbawieni w swym źle umiaru. Codzienność stała się jeszcze większym koszmarem; horrorem nie do zniesienia. Uczęszczanie do szkoły okazało się katorgą, a powroty do budynku nazywanego domem nie obfitowały w nic jakkolwiek lepszego. Gdzie szukać ratunku? Dokąd uciec? Pewnego wieczoru zziębnięty, teraz już dorastający chłopak zawędrował do kina. Jak to zaplanowało Przeznaczenie, Demiurg, a może tylko Sztukmistrz greckiej tragedii, traf chciał, że akurat wtedy wyświetlano produkcję z piękną Laną. Dzieciak zasiadł w siedemnastym rzędzie i jak zafascynowany chłonął na wielkim ekranie każdy rys jej twarzy. Krzywiznę ust, długie rzęsy, błysk włosów, kształtny nos. I to spojrzenie… wzrok bogini, do którego postanowił odtąd zawsze uciekać, ilekroć w jego życiu znowu zadzieje się źle – czyli często. Zostawmy jednak chłopca – wszakże to nie historia o nim. Pewnego dnia młodzieniec dorośnie i stanie się mordercą, ale to nie jest jego opowieść. A może to właśnie on, po raz pierwszy w życiu, powinien stać się jej bohaterem? Tragicznym, jak cała jego egzystencja lub – z czystej przekory – dla odmiany szczęśliwym? Przecież ostateczny kształt sztuki zawsze zależy od jej twórcy… Rzadziej, choć to również się zdarza, od występujących w niej aktorów. Z którym przypadkiem będziemy mieć do czynienia tym razem? Sprawdźmy. Kurz ze sceny starty, reflektory skierowane na scenę, kurtyna w górę, nadeszła pora na akt pierwszy…

„(…) wszyscy pragniemy bajki. (…) Czarodziejskie, magiczne życie. Jednego się nauczyłem – sprawy rzadko wyglądają tak, jak się zdaje.”

Cóż można dać w prezencie jednej z najsłynniejszych aktorek? Hojnej odpowiedzi na to niełatwe pytanie postanowił udzielić nieżyjący już mąż Lany, ofiarowując jej prywatną, grecką wyspę o wdzięcznej nazwie Aura. Nieokrzesany wiatr. Mieszkająca w deszczowej Anglii odtwórczyni niezliczonych kinowych ról musi wszakże mieć odosobnione miejsce, do którego częściej niż kilka razy w roku dociera słońce; idealne na wypoczynek bez wiecznie otaczającego ją wianuszka fanów z przeważającą liczbą zafascynowanych nią mężczyzn. Choć ślubny od dawna wącha kwiatki od spodu, Lana wciąż lubi wracać na Aurę, czemu właściwie trudno się dziwić. Już za chwilę znajdzie się na niej z nowym, tym razem młodszym, choć zdecydowanie mniej rozrzutnym, mężem Jasonem oraz najdroższą przyjaciółką, której to przed laty tego małżonka odbiła. Kate jednak nie chowa urazy – wszakże jedynie planowała być z nim po słowie, lecz jeszcze nie udało jej się wtedy tego dokonać. Uważa za to, że spędzenie Wielkanocy na wysepce w otoczeniu najbliższych to znacznie lepsza opcja niż uczenie się tekstu kolejnej sztuki, co, ostatnimi czasy, wskutek nadużywania alkoholu, idzie jej bardzo opornie. Na doczepkę płynie z nimi również Eliott – ktoś drogi sercu Lany, choć nie wiadomo właściwie z jakiego konkretnego powodu. Cóż, gwiazdy mają swoje fanaberie i są one zazwyczaj w pełni usprawiedliwione, nawet jeżeli w sposób kompletnie nieracjonalny. Zabraknąć nie może także prawie dorosłego syna aktorki – Leo, oraz jej powierniczki Agathi. Scena na Aurze jest już od dawna przygotowana nie tylko na przyjęcie całej trupy, ale i najważniejszego przedstawienia, jakiego kiedykolwiek była świadkiem w całym swym czasem groźnym majestacie. Nie zadbał o to wcale zajmujący się terenem samotnik Nikos, a nader zmyślny dramatopisarz. Ktoś, kto wcale nie sądzi, iż „życie to nie teatr”, a chce udowodnić, że „świat jest teatrem, aktorami ludzie – którzy kolejno wchodzą i znikają”. A jeśli zniknąć nie chcą… można w sposób mniej lub bardziej kunsztowny im w tym dopomóc.

„To było przerażające, zatrważające – niczym kulminacyjna scena w greckiej tragedii. Tyle że tragedia na tym się nie kończyła. To był jej początek.”

Ogromnie obawiałam się, że „Furia” będzie wtórnym thrillerem o morderstwie zaplanowanym na odciętej od świata wyspie. Och, jakże się pomyliłam! Od samego początku urzekła mnie skierowana wprost do czytelnika narracja, która zwiększała napięcie i powodowała, że nie mogłam się doczekać przeczytania kolejnej strony – a może następnego aktu, bo ta powieść wiele wspólnego ma ze sztuką. Tragikomedią, a może zmyślnym dramatem; w każdym razie czymś, od czego trudno jest się oderwać. Oprócz oryginalnej formy podania, na uznanie zasługuje jednak równie mocno, a może nawet bardziej, przewrotność akcji, w której aż roją się, jak kolce na jeżu, rozliczne, w pełni nieprzewidywalne plot twisty. Akcja skręca raz w lewo, raz w prawo, nie powodując jednak u czytelnika mdłości, a jedynie coraz większą ciekawość co do dalszej trasy; takiej, jaką rollercoaster zapewne musiałby przebyć w kompletnie dziewiczych terenach górskich. Czy może raczej wyspiarskich, choć wyspa ta musiałaby się znajdować gdzieś w Alpach. „Jak idziesz na szczyt, to się nie dziw, że jest stromo” – i te sprawy, jak rapuje Avi. Wracając jednak do powieści Michaelidesa – moim zdaniem jest to crème de la crème wśród thrillerów, których akcja rozgrywa się w odosobnionym miejscu. Niepowtarzalnie podane żonglowanie emocjami względem bohaterów na iście mistrzowskim poziomie. „Furia” to na wskroś oryginalny, mroczny kawałek sztuki – opowieści o miłości i nienawiści oraz o śmierci i życiu, które to wszystkie są ze sobą nierozerwalnie związane. Ponoć „siła konieczności jest niezwyciężona” – czy jednak aby na pewno? Czy jeżeli podmienisz kwestię wypowiadaną przez aktora, a może prawdziwą postać, cały akt nie ulegnie zmianie?

„Mimo to wytrwałem. Jestem uparty – nawet jeśli od czasu do czasu absurdalnie.”

Światła. Kamera. Akcja… 9/10

„Tak. Pokiwała potakująco głową. Koniec historii.”

You May Also Like

0 comments

Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)