Uciekaj, ukryj się lub walcz - kiedy w grę wchodzi przetrwanie, masz do wyboru trzy opcje. Postawienie na jedną z nich odsłoni jednak cechy Twojego charakteru. Tylko czy naprawdę będziesz się nad tym zastanawiać, gdy niszczejący świat, jaki tli się płomieniami w nieoczekiwanych miejscach, pełen jest krwiożerczych zombie, które tylko czekają na Twój błąd? Chwilę zawahania, dzięki jakiej będą miały okazję dorwać się do Twojego apetycznego, jeszcze w pełni żywego ciała. Żywe trupy opanowały Talbay a wiele wskazuje na to, że nie są jedynym zagrożeniem. Strzec musisz się bowiem także ocalałych, może nawet bardziej niż tych żądnych organów, bladozielonych nieszczęśników. Połączeni w fanatyczne grupy, zrobią wszystko, aby zbawić swoją prywatną rzeczywistość... Brzmi jak młodzieżowy horror w postaci skrzyżowania “Szkoły przy cmentarzu”, serii “Gęsia skórka” oraz popularnego serialu “The Walking Dead”? Śmiem się z owymi skojarzeniami zgodzić, ale... nie do końca. Po pierwsze, w złożonej z niewtórnie dynamicznej akcji powieści Patrycji Balcerzak brakuje elementu, dla jakiego warto było oglądać wspomniany telewizyjny tasiemiec: uśmiechającego się zawadiacko Negana i jego nieodłącznej, przepięknej towarzyszki - Lucille. 😉 Po wtóre, nadmienione narracje zdecydowanie nie dorównują zwichrowanej opowieści, o której spisanie pokusiła się debiutująca Autorka. Choć jako dziecko mieszkałam w jaskini z pięknym mamutem, w związku z czym nie powinnam raczej nie móc się oderwać od młodzieżowej opowieści z uwagi na zaawansowany wiek, jakiś fantastyczny czynnik z dreszczykiem sprawił, że tak właśnie było. “Trupi oddech” to historia, jakiej punktem wyjścia faktycznie są zombie i nęcące niepoznaniem afrykańskie wierzenia vodoun z regionu Zatoki Gwinejskiej. W istocie jednak to dająca do myślenia, literacka przygodza o sile, która uwidacznia się tylko w grupie, niebezpieczeństwach płynących z fanatycznej wiary i jednostkach, które poważą się na absolutnie wszystko, byleby tylko przeżyć. Ponoć przetrwa najsilniejszy, ale... czy na pewno? Cóż. Pożryj lub zostań pożarty. 😉
Najwyższa pora, by rozpocząć test jakości Grincha, który - jak co roku - zdecydował się sprawdzić wybrane świąteczne powieści. 😉 Czy historia Nataszy Sochy jest warta uwagi, czy jednak przytłacza słodyczą?
Lampki, świecidełka, błyski, piski i blaski... Nie. Twoje życie to pasmo mglistej szarości. Toniesz w niej. Nie widzisz żadnego promyka nadziei na jej pokolorowanie. Kolejne dni są podobne do poprzednich, zaś przyszłe nie będą różnić się od tych, które minęły. Nim rok temu odeszła, Twoja była dziewczyna stwierdziła, że jesteś wtorkiem - dniem zbędnym i bez wyrazu, niepotrzebnie powtarzalnym. Poczułeś ukłucie bólu, choć wiesz, iż miała rację. Jednak dla Ciebie stagnacja to spokój i pewność, że nic złego go nie zaburzy. Co dla innych jest nieznośnym bezruchem, dla Ciebie - bezpieczeństwem, że wszystko pozostanie po staremu. Nikt, kto nie był pensjonariuszem domu dziecka tego nie pojmie. Nie zrozumie, jak to jest, gdy chłopca wychowuje 70-letnia babcia, bez udziału matki, która po prostu zniknęła. Kiedy każda chwila naznaczona jest obawą, że będziesz musiał powrócić do sierocińca. Niedawno widziałeś Pati - spacerowała z nowym partnerem, który w niczym nie przypominał Ciebie. Był przystojny i modnie ubrany, ale przede wszystkim wyglądał na mężczyznę rzutkiego i pewnego siebie. Miał to, czego Tobie brakuje - a raczej czego nie chcesz i wcale nie szukasz. Na ten widok ogarnął Cię smutek, ale nie żal - i tak nie byłbyś w stanie zaspokoić aspiracji kobiety, z którą spędziłaś tak wiele czasu, więc Wasz związek był z góry skazany na rozpad. Teraz widzisz bardzo jasno, że zupełnie się nie dobraliście pod względem charakterów. Nie oczekujesz wiele od losu i nie gonisz za luksusem. Nosisz powyciągane, stare swetry, podniszczone spodnie i kurtki, a Twój wygląd daleki jest od tego, jaki można dostrzec u modeli w kolorowych czasopismach. Pomimo swoich 32 lat, nie zrobiłeś zawrotnej kariery. Jedyne, co posiadasz, to własna restauracja. Los chyba uparł się, aby i to Ci odebrać, gdyż zamiast klientów, zwyczajowo hula w niej wiatr...
Mam złe wizje. We wszystkich jest Twoja krew... Ach, przejmuje mnie szkoda, iż nie mogę ich publicznie przedstawić, rozkoszując się każdym najmniejszym detalem. Umiliły mi wiele wieczorów - stworzone w milionie scenariuszy, rozgrywanych w najmniejszych szczegółach w plastycznych zakamarkach wyobraźni. Niektóre z nich odtwarzały się w nieskończoność do wtóru najweselszych melodii. Replay i jeszcze raz. Jeszcze, więcej i dłużej. Soczyściej. A gdyby tak... Oczy wpatrzone we mnie z nadzieją w poszukiwaniu tej ostatniej, mikrej cząstki człowieczeństwa, która ponoć tkwi w każdym. Na próżno. Za chwilę stracą kolor, spłowieją, pokryją cienistością szarości jak Twój świat. Puls jeszcze głucho walczy o ostatnie uderzenie, niemrawo i naiwnie. Właściwie też chętnie je usłyszę - będzie oznaczało, że wypłynie z Ciebie więcej skrzącej się szkarłatem krwi. Żyj kolejną sekundę, proszę. Chcę widzieć śmierć, znaleźć się w niej dzięki Tobie. Fragmentem w tej rzeczywistości, do jakiej nie przystaję, większością po drugiej stronie. Który z ludzi osiągnął moc tak wielką, by trwać jednocześnie i nie być wcale? Zmysłowo bieleje szlachetny odcień Twojej skóry, uwydatniając jeszcze bardziej błękit drobnych żyłek. Odziana w czerwieniejącą suknię, z włosami rozsypanymi wokół głowy niczym słoneczna aureola - zmysłowa w iście królewski sposób. Umierasz przede mną, rwany oddech po ostatnim drgnięciu szczupłego palca, scena po scenie i akt po akcie zgodnie ze sztuką. Pragnę wynieść ją na największy amfiteatr. Za najdroższą kurtyną skryć istotę wszechrzeczy. Śmierć. Śmierć. Śmierć. I prawdę objawioną: najpotężniejszym uczuciem, najwznioślejszym, niedoścignionym i wartym powielania w koło i wciąż jest równoczesne odbieranie życia oraz rodzenie się. To jedność; śmierć to narodziny. Błogo... Nie mogę się doczekać... Umieraj. Niech żywi mówią, że...
Wprowadzenie w klimat debiutu Magdaleny Cień, a może jednak prywatna halucynacja semantyczna, malowana, gdy dzień przeobraża się w piękno nocy? Cóż... 😉
Karmelowa skóra Twoja, porysował czas ramiona... śpiewał kiedyś w jednej z polskich ballad pewien wokalista, którego głos hipnotyzował - podobnie jak i sam tekst utworu. Czy pieśniarz mógł wówczas przewidzieć, że wiele lat później powstanie powieść, jaka niezmiennie będzie mi się z owymi wersami kojarzyć? Z pewnością nie - choć “Kiedy się pojawiłeś” Sarah Jones to historia, jaka... smakuje karmelem. Przynajmniej dla mnie, aczkolwiek Ty wiesz już zapewne doskonale, iż moje myśli biegną w zaskakujących dziwnością, najróżniejszych kierunkach - i to wszystkie w tym samym czasie. Wielopasmowa droga najszybszego ruchu, the road of no return. 😉 Jeśli jeszcze nie miałeś okazji przeczytać pierwszej książki Pisarki, spieszę z wyjaśnieniem cokolwiek intrygującego skojarzenia. Drogie Panie, czuję się w obowiązku Was ostrzec: jeśli przepadacie za słodyczą impertynencji, sercami nie do zdobycia i pewnymi siebie, przystojnymi lovelasami, których zapragniecie zmienić w tego jedynego... Wasze uczucia są zagrożone. Oto bowiem w transferującym w opowieść tylko dla dorosłych czytelników! romansie biurowym pojawia się Josh. Josh Warren. Cały w garniturze, błyska uśmiechem jak z okładki, mruga zalotnie okolonymi długimi rzęsami oczyma, z ciemną grzywą i na domiar dobrego... wita się z Wami perfekcyjnie BRYTYJSKIM angielskim. Wiem, szanowna żeńska część moich czytelników z pewnością właśnie stopniała, niczym KARMELEK na języku. Nic w tym dziwnego - gdyby akcent był amerykański, sama rozpoczęłabym taktyczny odwrót. 😉 A teraz na poważnie (w istocie ciężkie to w moim przypadku) - czy pisząca pod pseudonimem Autorka, swoją cokolwiek karmelową narracją (żartowałam - nie zdradzę Wam, dlaczego wybrałam ten smak, dowiecie się sami!) rozpaliła moją całorocznie zimową jaźń? A może wywołała na zlodowaciałym licu niechciane rumieńce z innego powodu?
A więc ku swojemu przerażeniu stałeś się „kulawym koniem”. To określenie może mało dźwięczne, ale znakomicie oddające sytuację i przydatność grona, które w ten właśnie sposób się określa. Tak nazywani są bowiem nieudacznicy, jakim zdarzyło się zupełnie skompromitować w trakcie służby w wywiadzie. Nieprzydatni w pracy operacyjnej, są kierowani do specjalnego wydziału, z którego - wbrew żywionym nadziejom i rozpaczliwie podejmowanym staraniom - nie ma już powrotu. Mieści się on w budzącym grozę budynku Slough House - równie ponurym i bezwartościowym, co jego mieszkańcy. Wiecznie skrzypiące i zacinające się drzwi wejściowe wiodą do schodów, które grożą zawaleniem w każdej chwili. Ze ścian sypie się tynk. Naznaczone butwieniem ramy okienne przyprawiają o depresję. W środku mieści się szereg biur z wyposażeniem niczym z lat dziewięćdziesiątych. Po korytarzach snują się ci, których imienia nie wolno już głośno wymawiać w eleganckich przestrzeniach siedziby starego, dobrego MI 5. Ciche stuki w odrapanych kaloryferach bez ustanku niosą zwichrowane historie wyrzutków, jakich państwo usunęło poza nawias służby a wspomnienia ich kolejnych szeregów wsiąknęły na dobre w odrapane ściany, których barwa przybrała wyraz wyblakłych do cna oczekiwań i spopielałych marzeń, okraszonych totalną zawodową porażką. Całe to uniwersum zdaje się krzyczeć: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy którzy tu wchodzicie” i rzeczywiście stanowi dziewiąty krąg piekieł dla wszystkich, którzy zostali do niego zesłani, gdyż zawiedli swoich przełożonych i opinię publiczną. W jego czeluściach wiodą życie starych, porzuconych mebli, bez żadnych szans na jakąkolwiek renowację. Od niedawna jest ono także udziałem Lecha Wicińskiego, czyli Twoim. Doskonale pamiętasz moment, w którym zawaliła się Twoja kariera, choć do teraz nie masz pojęcia, jakim cudem mogło to się stać. Wszystko spadło na Ciebie, jak grom z jasnego nieba.
Choć ponoć takie samo światło powinien dostrzegać każdy, częstokroć niektórzy widzą je zupełnie inaczej. Ludzie skąpani w mroku zauważają je za późno lub wcale - a przecież bez ciemności nie byłoby jasnych promieni; należy się nauczyć z nią współgrać. Tragiczne wydarzenia jawią się, niczym złożone z samych odcieni czerni, nieprzeniknionych niczym dusza z odmętów piekieł. Jeśli składają się w całą, następującą po sobie passę, próżno wierzyć w to, że pewnego dnia otworzy się oczy i zobaczy słońce - jasny, pogodny uśmiech na kolejny czas. A jednak zdarza się i tak. Jak ponoć o północy karta się odmienia, tak przeznaczenie potrafi zaskoczyć. Przekuć klęski w zwycięstwa i smutki w obietnicę radości. Wielokrotne odrzucenia oraz porażki transferować w miłość, a przynajmniej możliwość jej odczuwania. Światło. Pojawia się rzekomo na końcu tunelu w sekundzie napawającego przerażeniem przejścia na drugą stronę, do cienistej krainy wieczności. Jestem zdania, iż to jedna z ciekawszych przenośni - wszak przecież odbija się także w tęczówkach oczu, gdy po burzy rozpogadza się niebo, a Ty nareszcie myślisz: od teraz będzie już tylko lepiej i dobrze. Stąd właśnie światło jest metaforą i życiowego przejaśnienia, tak często wykorzystywaną w literaturze. Zdecydowali się jej użyć także Jolanta Holzer i Samuel Milewski - Autorzy poruszającej powieści “Test”, którą uznałam za piękny w poetyckości przykład literatury pięknej. Ich najnowsza książka pod tytułem “Takie samo światło” przedstawia kontynuację losów czwórki bohaterów, których życia, choć dojrzalsze, wciąż borykają się ze wspomnieniami trosk i nieszczęść oraz niepowetowanych strat dawnych dni. Obie propozycje literackie można czytać oddzielnie, ale z uwagi na ich liryczny i unikatowy charakter, zaleca się poznać obie części po kolei. Czy druga okazała się tak samo urzekającą semantyczną podróżą co pierwsza?
7 niezwykłych opowiadań, spośród których każde czaruje unikatową treścią, klimatem spod ciemnej gwiazdy oraz niezwykle dopracowaną warstwą językową. Oto “Mroczne historyje o miłowaniu i przemijaniu” w pigułce. Tabletce, jakiej zażycie przenosi wprost do innej rzeczywistości. Świata rodem z baśni i mrocznych podań, gdzie trubadurzy pędzą do odległego zamku na konkurs pieśni, z odmętów piekielnych atakuje zaraza, pewien czarny kot zaciemnia obraz obsesją a romantyczni bohaterowie, tuż po tym jak wyznają sobie miłość, zmuszają pisarza do kontynuowania historii, którą zawładnęli sami. Beata Ziaja stworzyła zbiór siedmiu tekstów, jakich poziom zaskakuje jakością i treścią, a przy tym uwodzi i urzeka urokiem minionych czasów. Tych, w których narracja składała się z pięknych słów oraz wartości. Choć sama Autorka porównuje je do średniowiecznych utworów, opiewających romanse rycerskie oraz wojenne przygody, jej twórczość w żadnym razie nie przypomina “Pieśni o Rolandzie” - na szczęście. Niemająca końca i skąpana w patosie śmierć tej postaci od kilkunastu lat nawiedza mnie bowiem po nocach i powoduje najgorszy rodzaj ciarek. Ziaja zaś zawiera w opowiadaniach motywy rodem z dawnych ballad, a język, jakim włada jest wiernie stylizowany, ale jednocześnie nie zapomina o tym, by nie przytłoczyć czytelnika - a rzucić na niego zaklęcie niezwykłą semantyczną biegłością. Z liczącym sobie 254 strony tomem spędziłam co prawda dwa wieczory, zamiast jednego - ale tylko dlatego, by dozować przyjemność. Co istotne, każde z siedmiu opowiadań prezentuje równie wysoki poziom. Udało mi się wyłonić spośród nich ulubieńców, choć nie było to najprostsze! A teraz pora, by zarys fabuł “Mrocznych historyj...” przedstawił Ci się moimi zwichrowanymi słowy.