Stanisław Lem - Solaris - recenzja
W końcu naszedł dzień, do którego przygotowywałeś się długi czas. Ostrożnie wciskasz się do wąskiego zasobnika, w którym jest tylko tyle miejsca, by lekko unieść łokcie. Ledwo zdołałeś się w nim usadowić, a już z głośnym zgrzytem zatrzaskuje się nad Twoją głową pokrywa - niczym wieko żelaznej trumny. Chwilę później słyszysz ryk silników i czujesz gwałtowny wstrząs, co oznacza, że Twój pojazd wystartował z pokładu statku kosmicznego Prometeusz do stacji badawczej założonej na planecie Solaris. Przez wąski wizjer nie widzisz żadnych gwiazd, panuje za nim nieprzenikniona ciemność, nierozświetlona choćby najniklejszą iskierką światła. Wyraźnie czujesz tylko przyśpieszony rytm tętna i grube krople potu spływające za kołnierz szczelnie otulającego Cię skafandra. Jesteś nic nieznaczącym okruchem w ogromie kosmosu, przemierzającym jego bezlitosne czeluści w kruchej łupinie, którą najmniejsza awaria może zamienić w kolejny śmieć, znajdujący się w wieczystej drodze donikąd. Wkrótce dostrzegasz jednak zarys planety, ogromniejący z każdą sekundą lotu. Nadajesz sygnał, wywołując bez ustanku Solaris, jednak przez długi czas odpowiada Ci jedynie głucha cisza. Zaczynasz panikować, nie mając pojęcia, czy dasz radę samodzielnie wylądować. Na szczęście po chwili słyszysz upragniony głos, mechanicznie recytujący bez emocji tekst: „Stacja Solaris do przybysza...”, odliczający sekundy do chwili, kiedy lądownik osiądzie na polu startowym. Niepokoi Cię fakt, że masz do czynienia z automatem a nikt nie pofatygował się, aby Cię przywitać. Zazwyczaj kto żyw, biegnie na lądowisko, gdy przybywa ktoś nowy, zwłaszcza, jeśli pochodzi bezpośrednio ze starej matki Ziemi. Tymczasem tu nic takiego nie ma miejsca, co jest wielce zastanawiające.
„Ocean nie posługiwał się maszynami ani ich nie budował, chociaż w pewnych okolicznościach wydawał się do tego zdolny, gdyż powielał części niektórych zanurzonych w nim aparatów, ale czynił to tylko w pierwszym i drugim roku prac eksploracyjnych; potem ignorował wszelkie ponawiane z benedyktyńską cierpliwością próby, jakby stracił dla naszych urządzeń i produktów (…) wszelkie zainteresowanie.”
Czujesz, jak pole siłowe ściąga pojazd z coraz większą prędkością w dół a Twoje oczy napawają się pięknym, monumentalnym widokiem, jaki się przed nimi rozpościera. Stacja, najeżona antenami i strasząca ciemnymi otworami okien, znajduje się nad poziomem planety. Tonie w chmurach, odbijających na zaróżowionych pierwszymi promieniami gorejącego słońca powierzchniach fale oceanu, rozpościerającego się na większej części jej powierzchni. Szybko przypominasz sobie podstawowe informacje, jakich wyuczyłeś się „na blachę”. Odkrycie Solaris nastąpiło niemal sto lat przed Twoim urodzeniem. Planeta krąży wokół dwóch słońc - czerwonego i niebieskiego. Przez ponad czterdzieści lat nie zbliżył się do niej żaden statek. W końcu jednak wysłano wyprawę, jaka przystąpiła do jej badania. Nie znaleziono żadnych śladów inteligentnego życia, poza... oceanem, który wszedł w interakcję przybyszami, duplikując przedmioty zanurzane w jego falach. Potem jednak przestał reagować na wszelkie bodźce i tak jest do dzisiaj. Na podstawie analiz uznano go nie tylko za twór organiczny, ale także myślący. Ustalono, że jest w stanie wpływać na trajektorię planety - tak, aby utrzymywać ją w orbicie niezagrażającej jego istnieniu. Naukowcy pozostają w żarliwym sporze co do jego natury, a obecną stację założono w celu dokonywania eksploracji tajemniczego, wodnego żywiołu. Nazwano go „maszyną plazmatyczną” i twór wprawdzie nieożywiony, ale zdolny do podejmowania celowych działań na skalę wręcz astronomiczną. Co dziwne, niczyjego niepokoju nie wzbudziła katastrofa, jakiej uległ jeden ze statków badawczych, znikając w czasie wyprawy nad powierzchnią wody, a także śmierć jednego z dwóch członków załogi innego, wysłanego na ratunek. Jedyny ocalały opowiadał nieprawdopodobne historie o mirażach, jakie wytworzył na jego oczach Ocean, ale były tak fantastyczne, że uznano je za bredzenie obłąkanego umysłu. Dokonano wprawdzie ich zapisu w formie tak zwanego „Małego Apokryfu”, ale skrzętnie go utajniono, więc tylko odpowiednio upoważnione osoby mają do niego dostęp. Ty jesteś tylko psychologiem klinicznym, więc nawet nie możesz o tym marzyć, choć interesujesz się Solaris od wielu lat. Z zadumy wyrywa Cię głośny dźwięk przyziemienia. Osiadasz łagodnie na płycie lądowiska i opuszczasz pojazd, schodząc po pochylni, wiodącej w głąb stacji. Znasz jej rozkład na pamięć, ćwiczyłeś go setki razy na Ziemi w specjalnie wybudowanej w tym celu wiernej replice.
„Uspokojony, przyjrzałem się dobrze Harey. Oświetlona była od tyłu; promień przechodzący przez szparę firanki złocił aksamitny puszek na jej lewym policzku, a rzęsy rzucały na twarz długi cień. Była śliczna. (…) Uśmiechnąłem się do niej i ona się uśmiechnęła, i pochyliła nade mną; pierwszy pocałunek był lekki, jakbyśmy byli dwojgiem dzieci.”
Mijając kolejne korytarze, wszędzie dostrzegasz nieprawdopodobny wręcz bałagan, tak jakby nikt nie tylko nie dbał o właściwy wygląd placówki, ale nawet nie przestrzegał obowiązujących procedur. Porozrzucane śmieci, papiery i elementy oporządzenia piętrzą się pod ścianami i walają na podłodze, drażniąc wrodzone Ci zamiłowanie do porządku. Nigdzie też nie widać jakichkolwiek robotów, które przecież powinny zajmować się oczyszczaniem stacji. Ogarnia Cię coraz większy niepokój. Zastanawiasz się, czy zastaniesz tu kogokolwiek żywego. Wreszcie docierasz do głównej sali. Na jednej ze ścian widnieje wielkie, panoramiczne okno, za którym płonie niebo pokryte mleczną poświatą. Wszystkie szafki są pootwierane a na pawimencie leżą bezładnie porozrzucane instrumenty badawcze, ubrudzone naczynia, szklanki, zakurzone książki oraz sześć samoczynnie kroczących stolików. Na środku pomieszczenia stoi fotel, na którym siedzi wyjątkowo chudy mężczyzna z twarzą niemiłosiernie spaloną słońcem. Uderza Cię, że skóra złazi mu z twarzy całymi płatami a ręce bezwładnie zwisają wzdłuż boków ciała. Jest ubrany w pomięty i brudny kombinezon. Od razu go poznajesz - to Snaut, cybernetyk i zastępca dowódcy, Gibriana. Gdy wymieniasz jego imię, podskakuje gwałtownie. Wodzi wokół przerażonymi i zakrwawionymi oczyma oraz wciąż pyta, kim jesteś. Starasz się go uspokoić, ale nadaremno. W końcu jednak dociera do niego, że przyleciałeś z Prometeusza, więc bierze się w garść. Próbujesz się dowiedzieć, gdzie jest reszta załogi i uzyskujesz informację, iż Sartoris jest zabarykadowany w laboratorium, a Gibrian zginął wczoraj o świcie. Snaut ostrzega także, że gdybyś zobaczył kogoś innego na pokładzie stacji, za wszelką cenę masz nad sobą panować i nie reagować. Nieco rozbawiony, pytasz o duchy, lecz w odpowiedzi słyszysz nerwowy śmiech i przypomnienie o przestrodze. Wiesz, że na razie nic więcej z niego nie wydobędziesz, więc umawiasz się na spotkanie za godzinę i zmierzasz do swojej kajuty. Tam przebierasz się w robocze ubranie i znajdujesz odręcznie pisany list Gibriana, ale nie jesteś w stanie odszyfrować jego bazgrołów. Dostrzegasz tylko wzmiankę o konieczności zapoznania się z tak zwanym Małym Apokryfem, jednak nie masz pojęcia, gdzie może się znajdować - wszak to przecież tajny dokument. Gdy ponownie spotykasz się ze Snautem, ten twierdzi, że dowódca, dotknięty ciężką depresją, wstrzyknął sobie śmiertelną dawkę trującego środka -pernostalu a jego ciało znaleziono w szafie. Od razu konstatujesz, że taki sposób samobójstwa świadczy o ostrej psychozie. Potem próbujesz się dostać do Sartoriusa zamkniętego w laboratorium, jednak ten nie tylko nie chce otworzyć zabarykadowanych drzwi i odpowiadać na jakiekolwiek pytania, ale nerwowo wrzeszczy i żąda, abyś natychmiast się oddalił. Po kilku próbach dostania się do środka i nawiązania rozmowy, wracasz do siebie, choć wyraźnie słyszysz dźwięki świadczące o tym, że naukowiec nie jest sam. Tylko z kim, skoro nikogo innego na stacji nie ma? W kolejnych dniach doświadczasz dziwnych zjawisk, widując byty, które z naukowego punktu widzenia nie mają prawa się objawiać. Masz także wrażenie, że jesteś wnikliwie obserwowany, choć to przecież niemożliwe. Pewnej nocy budzisz się gwałtownie z przekonaniem, że ktoś Ci towarzyszy. Gdy otwierasz oczy, spostrzegasz siedzącą na krześle postać. Przyglądasz się jej z przerażeniem i po chwili rozpoznajesz, że to Twoja była żona Harey. Wygląda dokładnie tak samo, jak przed dziesięcioma laty, kiedy widziałeś ją po raz ostatni. Miała wtedy 19 lat. Pewnego dnia pokłóciliście się na tyle mocno, że spakowałeś rzeczy i opuściłeś wspólne mieszkanie. Gdy wychodziłeś, spytała, czy wiesz, co to znaczy, ale puściłeś to mimo uszu. Nie wierzyłeś, by była zdolna do takiego kroku. Gdy trzy dni później wróciłeś, zastałeś ją martwą w łóżku. Wstrzyknęła sobie do żyły jeden ze śmiercionośnych środków, które jako naukowiec trzymałeś w szufladzie. Nigdy nie otrząsnąłeś się z tej tragedii i w najgłębszych zakamarkach umysłu po dziś dzień chowasz tęsknotę za swoją największą miłością, pomieszaną z miażdżącym poczuciem winy. Teraz zdumiony, gwałtownie poruszasz powiekami i uznajesz, że śnisz na jawie. Twoje serce zamiera, gdy dziewczyna wstaje i podchodzi do łóżka, składając delikatny pocałunek na Twoich wargach. Oddajesz go, ale po chwili odskakujesz i przywierasz do ściany. Pytasz, skąd się tu wzięła, na co odpowiada, iż po prostu przyszła i nie chciała Cię budzić. Po krótkiej rozmowie orientujesz się, że jej pamięć to całkowita tabula rasa, a gdy namawiasz ją, aby się przebrała, nie jest w stanie zdjąć sukienki, która nie posiada żadnego zamka. Jak więc ją ubrała? Twoją uwagę zwraca także to, że skóra jej stóp i dłoni ma niemowlęcą fakturę, tak jakby nigdy nie była używana. Bełkocząc coś bez ładu i składu, wypadasz na korytarz, zatrzaskując drzwi na zamek. Po chwili widzisz, jak klamka porusza się gwałtownie, a zaraz potem drzwi wyginają się pod naporem niewyobrażalnej siły i walą na podłogę wraz z framugą. Harey ponownie staje przed Tobą, nie pamiętając zupełnie co zaszło. Już nie możesz opanować porywu serca i przytulasz ją z całej siły. Czujesz, że płacze i błaga, abyś jej nie opuszczał. Ogarniają Cię zarazem tkliwość i trwoga. Obiecujesz, że jej nie zostawisz, choć wiesz, że raczej nie będziesz w stanie dotrzymać danego słowa. Zaczynasz rozumieć, że Twoi towarzysze musieli doświadczyć podobnych zjawisk, z czego właśnie wynika ich tragiczny stan psychiczny. Musisz więc poznać ich naturę, jeśli chcesz, aby wszystko wróciło do normy. Solaris i jej Ocean pozostawią Ci iście diabelski wybór - pomiędzy miłością a obowiązkiem. Jak zdasz ten egzamin?
„Było to niepojęte i okropne, a najokropniejsze to, że i ja sam musiałem zachowywać się przewrotnie, udając, że biorę ją za Harey, ale przecież ona sama miała się za Harey i nie działała w swoim rozumieniu podstępnie. Nie wiem, jak doszedłem do tego, że tak właśnie jest, ale to było dla mnie pewne, jeżeli w ogóle mogło jeszcze istnieć coś pewnego!”
Najsłynniejsza powieść Stanisława Lema - „Solaris” należy do gatunku fantastyki naukowej. Jako jedyna była wielokrotnie ekranizowana, w tym przez wybitnego radzieckiego reżysera Andrieja Tarkowskiego. Jej bohaterem jest astronauta i jednocześnie psycholog - Kris Kelvin, przybywający do stacji badawczej, założonej na planecie Solaris. Na jej pokładzie znajduje całkowicie roztrzęsionych towarzyszy, z których jeden popełnił już samobójstwo. Przyczyną okazują się dziwne zjawiska, kreowane przez jedyny żywy organizm na globie: myślący, organiczny ocean. Ich naturę Kelvin zaczyna rozumieć, gdy w jego kajucie zjawia się zmarła z jego winy przed dziesięcioma laty młoda żona. Mężczyzna podejmuje wysiłki w celu wyjaśnienia, skąd się wzięła i dochodzi do wniosku, że płynny twór uzyskuje dostęp do umysłów ludzi, projektując byty ucieleśniające ich największe obawy i traumy. Rozdarty pomiędzy miłością a poczuciem obowiązku, musi podjąć decyzję, czy starać się odzyskać dawną ukochaną, czy też, jak przystało na naukowca, pozbyć kuszącego zjawiska i przywrócić porządek na stacji. A także wyjaśnić, czy działanie Oceanu jest wrogie, czy może stara się on pomóc ludziom w pozbyciu się drążącego ich poczucia winy i dać szansę na naprawienie wyrządzonych bliskim krzywd. W moim pojęciu powieść Lema to przede wszystkim przepiękna, wzruszająca pieśń o miłości. O sile, jaką daje do zrzucenia okowów niedających się naprawić grzechów i mocy bezgranicznego poświęcenia samego siebie w trosce o szczęście i spokój drugiej osoby, nawet wbrew własnym pragnieniom. O poczuciu odpowiedzialności i porywach serca, które kłócą się z zimnymi i „rozsądnymi” nakazami umysłu, stawiającymi bohatera wobec wyboru bez wyboru. Wystarczy rzucić okiem na cytat opisujący pierwsze spotkanie Kalvina z Harey na pokładzie bazy i zatopić się w mocy ich niewinnego, tkliwego pocałunku, by pojąć, wobec jak diabolicznych decyzji zostanie postawiony jego naukowy, „zdrowy” rozum i jak bolesne dla własnej duszy kwestie będzie musiał rozstrzygać. Nie mniej ważkie jest pytanie, czy Ocean pełni rolę organizmu wrogiego, czy też może swoistego „terapeuty”, dającego szansę na „przepracowanie” własnych traum lub nawet na rozpoczęcie nowego życia z kimś, kogo się bardzo kochało i skrzywdziło w straszny sposób. Któż z ludzi nie chciałby doświadczyć czegoś podobnego? Ożywczej możliwości wstąpienia w czas, kiedy jeszcze nie wypowiedziało się słów albo nie powzięło czynów nie do odwrócenia i zapomnienia. Tych, które spopieliły jakąkolwiek nadzieję na przyszłość i zamieniły serce w krwawiącą, niedającą się zaleczyć ranę. Cofnąć wspomnienia i zacząć od początku to, co własnymi rękoma potargało się tak lekkomyślnie. Kris staje więc wobec wyzwania rodem z greckich mitów czy tragedii. Jest jak Orfeusz, zagłębiający się w przerażające otchłanie uczuciowego Tartaru w poszukiwaniu upragnionej Eurydyki. Dysponujący jedynie wątłą lirą wspomnień i bolesnych pragnień oraz broniony tylko własnym umysłem, zwichniętym nieszczęściem sprzed laty i tak naprawdę całkowicie bezsilny wobec potęgi dawnego afektu i dylematów, jakie z jednej strony podszeptuje mu serce, a z drugiej poczucie obowiązku i zwykły rozsądek. Nie może pogodzić się z zastaną rzeczywistością, wykraczającą poza granice miałkiego, ludzkiego rozumienia. I zupełnie jak Orfeusz, Kelvin nie będzie w stanie zapobiec kolejnej tragedii, skutkującej powtórną śmiercią ukochanej. Co znamienne, balansuje on ciągle na granicy światów, miotając się pomiędzy tym, co znane i zrozumiałe a tym, co całkowicie obce i niepojęte, zmuszony zdać egzamin z prawdziwego człowieczeństwa, przy którym straceńcze wyprawy w otchłań kosmosu wydają się dziecinną zabawą. Ecce homo! - tak wobec tajemnic wszechświata, jak i zakamarków własnego umysłu oraz poczucia przejmującej samotności wśród bliźnich. Autor stawia także czytelnika przed fascynującym pytaniem, czy w ogóle możliwe jest porozumienie pomiędzy różnymi światami. Jego „obcy” to nie zielony stwór z pałąkowatymi kończynami, uporczywie próbujący nawiązać kontakt z mieszkańcami błękitnej planety, ale byt, jakiego istoty i natury człowiek nie jest w stanie dociec. Niewzruszony, obcy i nieprzenikniony. Obojętny. Stanowiący dla ludzkiego umysłu tajemnicę, przez której zasłonę nie można się przebić, operując powszechnie przyjętymi, ziemskimi prawdami i koncepcjami. Czy jako ludzie jesteśmy zdolni wykroczyć poza nie, pozbyć się irytującej potrzeby przykrawania wszystkiego na swoją modłę i podobieństwo? Odpowiedź jest symptomatycznie przecząca. Znamienne są tu słowa Snauta, wypowiedziane do Kelvina: „Wcale nie chcemy zdobywać kosmosu, chcemy tylko rozszerzyć Ziemię do jego granic (…). Nie szukamy nikogo oprócz ludzi. Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster. Nie wiemy, co począć z innymi światami. Wystarczy ten jeden, a już się nim dławimy”. Nic dodać, nic ująć! Powieść od pierwszej strony uderza odbiorcę obuchem niepokojącej atmosfery, którą - zdaje się - można by kroić nożem. Utrzymuje się ona aż do końca a sama lektura pozostawia czytelnika z wieloma pytaniami, na jakie nie sposób znaleźć odpowiedzi. Człowiecza istota nie jest bowiem w stanie odgadnąć nieodgadnionego. Język propozycji literackiej to klasa sama w sobie. Uwodzi elegancką semantyką i ekspresją, odwołując się do form i wyrazów, jakie zostały już chyba zapomniane a wielka szkoda. Zachodzące wydarzenia i uczucia bohatera, jego rozumienie i pojmowanie świata są niezwykle plastycznie odmalowywane słowem, a nie ograniczone do suchych opisów. Trzeba mistrza, by w taki właśnie sposób, w tekście w znacznej części pozbawionym dialogów, prowadzić narrację, która nie pozwala czytającemu oderwać się od lektury. Lem po raz kolejny udowadnia, że w pełni zasługuje na takie właśnie miano. Chapeau bas! Zgodnie z przyjętą zasadą, nie oceniam notą punktową klasyki, aczkolwiek tę książkę zdecydowanie pozostawiłabym z maksymalną oceną.
Na zakończenie jeden z najbardziej urzekających cytatów, który zwrócił moją uwagę podczas lektury:
„Ani przez chwilę nie wierzyłem, że ten płynny kolos, który wielu setkom ludzi zgotował w sobie śmierć, z którym od dziesiątków lat daremnie usiłowała nawiązać chociażby nić porozumienia cała moja rasa, że on, unoszący mnie bezwiednie jak ziarnko prochu, wzruszy się tragedią dwojga ludzi. Ale działania jego kierowały się ku jakiemuś celowi. Prawda, nawet tego nie byłem całkiem pewien. Odejść jednak, znaczyło przekreślić tę, może nikłą, może w wyobraźni tylko istniejącą szansę, którą ukrywała przyszłość. A więc lata wśród sprzętów, rzeczy, których dotykaliśmy wspólnie, w powietrzu pamiętającym jeszcze jej oddech? W imię czego? Nadziei na jej powrót? Nie miałem nadziei. Ale żyło we mnie oczekiwanie, ostatnia rzecz, jaka mi po niej została. Jakich spełnień, drwin, jakich mąk jeszcze się spodziewałem? Nie wiedziałem nic, trwając w niewzruszonej wierze, że nie minął czas okrutnych cudów.”

0 comments
Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)