Donato Carrisi - Dom świateł - recenzja
💔 “Bo rozpłynąć się w nicości to gorzej niż umrzeć. Wszyscy mamy prawo do finału. (...) Uważał, że historie nigdy nie powinny pozostawać w zawieszeniu. Choć pewne zakończenia nie potrzebowały słów i były doskonale zrozumiałe nawet niedopowiedziane. Ale zawsze był jakiś wyjątek.”
Francja to dla mnie Guillaume Musso, Anglia – Sarah Pinborough, a Ameryką jest Riley Sager. Polskę tworzą Max Czornyj, Krzysztof Bochus, Maciej Siembieda oraz Adrian Bednarek. Włochy to bezsprzecznie jedno nazwisko, które można by zastąpić słowem mistrz: Donato Carrisi. Władca tęsknego, zanurzonego w mrocznej poezji pióra, kreujący historie łączące w sobie miłość do pierwiastka nadnaturalności oraz historii kryminalnych niepowtarzalnej jakości, okraszonych w dodatku tą do zabytków architektury Italii. To jeden z... najsmutniejszych autorów thrillerów. Jestem przekonana o tym, że jedynie ktoś kochający odcienie rozpaczy i odmętów szaleństwa jest w stanie wykreować tak rzewne i wręcz beznadziejnie tragiczne fabuły. W zasadzie nie musiałabym dodawać więcej - może poza tym, że cieszę się, iż odłożyłam tę książkę na dłużej, by zacząć nią Nowy Rok. Wiem, że już po przeczytaniu powyższego fragmentu uznałeś, że musisz przytulić do duszy fenomenalny “Dom świateł”. Nie odbiorę sobie jednak bolesnej przyjemności stworzenia historii o historii dla najnowszego dzieła włoskiego króla czarowania słowami. Tym razem bowiem, oprócz ujęcia absolutnie każdym aspektem mojej mrocznej jaźni, jego opowieść trafiła mnie prosto w serce. Na szczęście nie można rozbić roztrzaskanego, a potem skleić nieistniejącego, ale rzadko która powieść uderza mnie celnymi zdaniami na tyle, bym czytała jak zahipnotyzowana. Cóż... być może do tego potrzeba właśnie głównego bohatera Carrisiego - “usypiacza dzieci”, który ścigając duchy przeszłości i goniąc za uzyskaniem domknięcia pewnego wydarzenia z przeszłych lat, przeniósł mnie w prywatną, bezpowrotną podróż. Nie wszyscy zyskują swój finał.
“Gdyby umarł, z czasem byśmy się z tym oswoili. (...) Tymczasem musiałem patrzeć na rodziców, którzy powoli spalali się w nadziei, że przynajmniej się dowiedzą.”
Czy aby uzyskać odpowiedź na to najważniejsze pytanie; zakończenie oraz kropkę nad i, można czekać przez całe życie? Jak w cytacie: “kaleczą się milczeniem i ranią słowami, jak gdyby mieli przed sobą jeszcze jedno życie...”. Nie ma przecież drugiego – chyba że Twoja wiara sięga głębiej niż u innych. Po ilu latach przestaniesz wypatrywać rozwiązania i wszystkiego, czego tak bardzo pragniesz się dowiedzieć z “dlaczego” na czele? Piętnastu? Wytrwali, wierni i prawdziwi w swych uczuciach zaczekają o wiele dłużej. Poświęcą swoje zawsze, poszukując możliwych rozwiązań. Zabarwią myśli scenariuszami, które nigdy się nie wydarzyły i tymi przeszłymi, wcale nietracącymi wyrazistości pomimo upływu kolejnych momentów. Co by było, gdyby. Może. A jeśliby tak... I znowu, wracające uparcie, stosownie zresztą do charakteru: dlaczego. Przecież każdy zasługuje na swoje domknięcie i absolutnie wszyscy mają prawo do finału, ale... Czy naprawdę lepiej go poznać niż dalej się łudzić, tkwiąc w ułudzie gładkich snów, słów i niedokończonych gestów? Prawda jest tylko jedna: nawet ta najbardziej bolesna, trudna i zła okaże się lepsza od wiecznego zawieszenia. Widzieć, wiedzieć, mieć swoje “dlaczego” - jakie by nie było. Żadnej z tych tak przecież naturalnych dla bliskich możliwości nie zyskała rodzina pięcioletniego Zena, który pewnego letniego popołudnia dosłownie wyparował podczas zabawy z innymi dziećmi. Budząca nutę strachu gra w woskowe ludziki przemieniła się w pełnometrażowy horror – koszmar, który trwa od dwudziestu pięciu lat. W jednej chwili chłopiec uciekał przed towarzyszami, próbując nie dać się złapać; w drugiej – puff, zupełnie, jak gdyby się zdematerializował. Wszczęte poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów. Rodzice wciąż tkwiącego w bańce niedopowiedzeń i nieśmiertelności Zena, w pamięci innych zawsze liczącego sobie tylko pięć wiosen, odeszli, nie otrzymawszy tego, na co zasługiwali: swojego dlaczego. Wszystko wskazuje na to, że powróciło ono dokładnie dwie i pół dekady później...
“Zeno (...) miał już nigdy nie wrócić, by wypowiedzieć ‘Arimo’ w Ogrodzie bez Nadziei ani gdziekolwiek indziej. A jego najlepsi przyjaciele mieli pozostać niewolnikami klątwy w gry w woskowe ludziki. Na zawsze.”
Dokładnie pamiętasz tamto lato – jedyne wakacje, o których milczeli wszyscy, którzy je przeżyli. Słoneczny dzień, wielki ogród i bardzo nieszczęśliwy Ty – jedenastolatek niemogący bawić się z resztą ekipy z uwagi na złamaną nogę. Gdybyś tylko nie spadł z tego przeklętego balkonu podczas ostatnich gonitw... Choć jakby na pół minuty nie zatrzymało się wówczas Twoje serce, z pewnością dziś byłbyś kimś zupełnie innym. Wtedy jednak nie wiedziałeś tego, co dzisiaj; czułeś jedynie rozżalenie. Obserwowałeś z piętra całą bandę, znów zajętą zabawą w woskowe ludziki. Pierwszy przemienia kolejnego – żaden z nich nie może mówić. Porozumiewając się gwizdnięciami, wskazują sobie kryjówki kolejnych dzieci, które czynią “woskowymi” dotknięciem. Dopiero ostatni ocalały zwolni wszystkich z obłożonego klątwą milczenia, wypowiadając brzmiące starodawno słowo “arimo”. Tylko że tym razem nikt nie użyje magicznego zaklęcia, bo ostatni uczestnik zabawy nigdy nie zostanie odnaleziony. Co stało się z pięcioletnim Zeno, noszącym wtedy w ogrodzie z dumą fioletową koszulkę z drużynowym numerem ulubionego sportowca? Przepadł, naznaczając życie wszystkich dookoła. Wiecznie żywa zagadka; niedopowiedzenie czasoprzestrzeni, swoiste “what if”. Sam nie wracałeś do tamtych zdarzeń myślą od dwudziestu pięciu lat – a przynajmniej starałeś się tego nie robić. Dziś jako dziecięcy hipnotyzer nie jesteś już tak rozchwytywany jak wcześniej po ostatniej porażce. Masz tylko jedną małą pacjentkę aż do czasu, kiedy niezapowiedziana zjawia się u Ciebie niejaka Maja Salo - fińska studentka, opiekująca się dziesięcioletnią dziewczynką, którą... rzekomo krzywdzi jej wymyślony przyjaciel. Podejrzewając dziecięcą schizofrenię i nie potrafiąc przejść obok niepokojącej historii obojętnie, zgadzasz się, aby Eva została Twoją pacjentką. Podstęp? Pułapka? Szaleństwo? Duch? Sam nie wiesz, czego byłeś świadkiem, kiedy podczas pierwszego transu dziewczynka zaczyna głosem przystającym do pięcioletniego Zeno opowiadać, co wydarzyło się od chwili, gdy ten dwadzieścia pięć lat wcześniej zniknął w Ogrodzie bez Nadziei...
“Ale na kartce napisane było tylko jedno słowo. Gdy je czytał, poczuł, jakby wsysała go przeszłość. Czekało na niego od dwudziestu pięciu lat. Arimo.”
Był sobie pewien usypiacz dzieci, który święcił triumfy w dziedzinie psychologii nieletnich, oczarowując ich umysły i odczarowując zaistniałe w nich zło. Nazywał się Pietro Gerber i zabrał mnie w literacką wyprawę do “Domu świateł” - jedną z tych majestatycznie bezpowrotnych podróży. Taką, jakie i tak przedłużają się nawet nieproszone każdej nocy – ale nasączoną na tyle ogromną ilością semantycznego, rzewnego piękna, że aż tym razem obezwładniającą. Poetycko senna narracja porywa czytelnika w objęcia fabularnej czerni, składającej się z mnóstwa odcieni szarości. Niedomówień, niedopowiedzeń i niedomknięć - choć przecież wciąż szuka się odpowiedzi. Finałów, zakończeń oraz zwieńczeń. Czy jednak nie piękniej tkwi się czasem w tym wszystkim, co pomiędzy? Szukasz “dlaczego” i znów odnajdujesz “może”. Nie masz przecież innego wyboru. Carrisi zaś po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzem słowa pisanego i niewymazywalnych z pamięci kreacji fabularnych. Klimat złożony z pieczołowicie budowanego napięcia, zabarwionego umiejętnie elementami nadnaturalności odbiera czytającemu jeden z jego najważniejszych oręży - słowa. “Dom bez świateł” okazuje się bowiem lekturą pozostawiającą w niemym zawieszeniu; w niedowierzaniu wśród wciąż tlących się świec. I może ich płomień kiedyś zgaśnie, ale pozostałość po nich będzie dowodem na to, że istniały. Przypomnieniem o wiecznym poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie dlaczego, które nie zawsze ma swój kres, choć przecież powinno. Niektóre znaki zapytania ściera dopiero śmierć, chociaż i to nie na pewno. Bo jeżeli nie stanowi ona końca, a tylko etap pomiędzy kolejnymi “teraz”, to może niektóre z nich nigdy nie przestaną próbować się odnaleźć. 10/10 dla pierwszej w tym roku książki, jakiej urzekający tragizm mnie zmroził. Serce skute lodem to jednak dalej serce. To zaś, póki bije lub dłużej, zawsze będzie szukać swojego finału, “dlaczego” i domknięcia. Jak pisał Simonow, czekaj mnie – ja wrócę; tylko czekaj mnie...
“Chcę jedynie odkryć, czy chodzi tylko o moją obsesję. A żeby wyzwolić się z obsesji, nigdy nie należy ich zaspokajać.”
0 comments
Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)