Jana Monroe - Serca ciemności - recenzja

by - 19:32:00

„Musisz być gotowa na dowolną niespodziankę, na strzelaninę, albo na to, że zastaniesz dwie osoby tonące w miłosnym uścisku. Czasem nawet na jedno i drugie.”

Dziecięca zabawa w policjantów i złodziei czasami zmienia się w rzeczywistość. W szczenięcych latach obie role są zazwyczaj odgrywane naprzemiennie przez biorących w niej udział, bowiem mało który małoletni jest na tyle konkretny, by stwierdzić, że już zawsze chce być tym dobrym lub złym. Nieznaczny promil, wyjątki, crème de la crème, określają się tak, aby podążać nieprzerwanie jedną „stroną mocy”. Oto właśnie prowadząca najbardziej makabryczne śledztwa agentka FBI; wisienka na przestępczym torcie… Uparcie i wytrwale dążąc do sobie tylko znanych celów, często powtarzam, że „szklany sufit” nie istnieje – ogranicza nas jedynie poziom determinacji i zawziętości. Przykładem doskonale obrazującym moją tezę jest Jana Monroe, autorka „Serc ciemności”, będąca legendarną, bo pierwszą, agentką FBI, która pracowała w prestiżowej Jednostce Nauk Behawioralnych, założonej przez „Mindhuntera” – Johna Douglasa. Zanim jednak udało jej się osiągnąć to, o czym bynajmniej nie skrycie marzyła od dzieciństwa, musiała nie tylko niejednokrotnie udowodnić własną wartość i przydatność specjalistycznym służbom, ale i przebić ścianę głową. Nawet teraz, jeśli pomyślisz o agencie FBI, przed oczyma stanie Ci raczej postawny mężczyzna o kwadratowej szczęce i zaciętym wzroku, odziany w białą koszulę i dobrze skrojony garnitur, lub ewentualnie w charakterystyczną granatową kurtkę z trzema żółtymi literami z tyłu – a nie… drobna blondynka. Wyobraź sobie zdziwienie malujące się na twarzach Amerykanów w latach osiemdziesiątych, kiedy to wyglądająca nader kobieco, a przy tym siłowo niepozornie, Jana zjawiała się na miejscu zbrodni, zamiast rosłego policjanta. Śmieszki, uśmieszki i niewybredne teksty; na domiar złego nic w tym nienaturalnego. Pomimo tego – a może właśnie dlatego – Monroe wciąż doskonaliła się w byciu agentką FBI, by realizować się tak, jak zawsze pragnęła, przeprowadzając swego rodzaju rewolucję; dorzucając wcale nie łagodne damskie spojrzenie na zdominowany przez mężczyzn, kryminalny świat. Czy było prosto? Ani na jotę. Czy było warto? I to jeszcze jak!

„Odporność. Wierność zasadom. Wytrwałość. Elastyczność. Zdolność do adaptacji.”

Jana Monroe niezliczoną ilość razy słyszała od innych, że jej marzenie jest śmieszne. Że się nie da. Że to mrzonka i – tak właściwie – gdzie kobiecie iść w tak brutalny świat? Jeśli już koniecznie do policji, do FBI, to do prac biurowych lub pilnowania dzieci, które, chcąc nie chcąc, czasem znajdują się na miejscu zbrodni. A w ogóle to najlepiej, gdyby wróciły cudowne lata pięćdziesiąte: żona czeka w domu z trzydaniowym obiadem, świeżym praniem i posprzątanym domem, który wygląda jak pudełeczko, choć mieszka w nim jeszcze piątka Waszych odpowiednio zaopiekowanych dzieci. Nie zapomnijmy, że ma oczywiście nienaganny makijaż i zmywa naczynia w eleganckiej garsonce, stojąc na szpilkach. Dla dinozaurów takich jak ja, zapewne ma to pewien tęskny urok. Posiadało też dla mężczyzn otaczających Janę. Dla pewnej blondwłosej przedstawicielki tego gatunku wymarłych gadów również – wszakże już wiele lat temu śpiewała ona: „To se ne vrati” (choć wciąż, jakimś cudem, skutecznie odmrażają ją na sylwestrowy występ; prawdopodobnie, jeśli kiedyś się to nie uda, Nowy Rok nie nadejdzie 😉). Swojej kariery w FBI Monroe nie rozpoczynała jedynie od najniższego szczebla drabiny zawodowej, jak to było w przypadku każdego innego ochotnika – mężczyzny. Nie. Jako kobieta, przez długi czas musiała wykonywać zajęcia, które w mniemaniu pozostałych panów zaliczały się do „damskich spraw”, nieleżących nawet w pobliżu wspomnianej drabiny. Czy Jane protestowała? Krzywiła się? Narzekała? ANI. RAZU. Skrywając prawdziwe emocje za maską utkaną z dostojnej powagi, zajmowała się nimi należycie starannie. Udowadniała, że praca agentki nie jest dla niej zabawą, realizując każde z przydzielonych zdań i… wypatrując okazji, aby pokazać swoją unikatowość. Wkrótce udało jej się zaprezentować jeden genialny pomysł, dzięki któremu sprawca straszliwej zbrodni został schwytany. I następny. Kolejny. I jeszcze jeden. Chwilę potem rozwiązywała śledztwa jako głównodowodząca – nierzadko mając wszystkich wątpiących w nią wcześniej niedowiarków „pod sobą”. Damskie oko okazało się rzucać cenne spojrzenia na sprawy rzekomo znajdujące się od dawna w martwym punkcie. Sukcesy. Więcej sukcesów. Jana Monroe finalnie nie tylko stała się cennym „nabytkiem” w FBI, a jego elementem sine qua non. Legendą. Można bowiem nagrywać niewarte niczego filmiki na YT, w których będziemy prowadzić ze sobą dialog (sławetne, ale nie chwalebne: „- Kim jesteś? / - Jestem zwycięzcą!”). Z odpowiednią dozą wieloletniej upartości można jednak również tą legendą, tym zwycięzcą się stać.

„W FBI liczą się przede wszystkim umiejętność prowadzenia śledztw, wiarygodność, elastyczność, zdolność improwizacji oraz to, czy dobrze radzisz sobie podczas akcji.”

Kiedy piętnaście lat temu niesamowicie ważna dla mnie Osoba, która sprawiła zresztą, że nierozerwalnie związałam swoje życie z miłością do literatury, zapytała mnie, czym chciałabym się zajmować w przyszłości, odparłam, że marzę o byciu recenzentem książkowym – i się roześmiałam, bo przecież to niemożliwe, prawda? To moja ulubiona anegdota, bo oto jestem tutaj, choć niestety już bez tak cennego wsparcia drugiej Uczestniczki tej rozmowy, której przy mnie nie ma (za czym tęsknię!), to realizując swoją mrzonkę. Półtorej dekady później! Chcę myśleć o sobie, że jestem skrajnie uparta, zawsze niezłomna i nieodmiennie wierna swoim przekonaniom; dzięki determinacji urzeczywistniać marzenia oraz sny. Właśnie z tego powodu z tak dużą chęcią sięgam po opowieści snute przez osoby, które w podobnie zawzięty sposób realizują postawione sobie cele. Taką historią jest ta napisana przez Janę Monroe – kobietę, która nie zawahała się nie tylko wejść w całkowicie męski świat agentów FBI, ale i zburzyć go oraz kompletnie przewartościować, układając od nowa. „Serca ciemności” to reportaż (tak się składa, że z tym gatunkiem jest mi coraz bardziej po drodze), jednak napisany w tak umiejętny sposób, że czyta się go jak najlepszą powieść. Narracja poprowadzona została ze swadą, niemalże gawędziarsko – choć i poważnie wówczas, kiedy jest to stosowne. W swojej książce Autorka odsłania kuluary pracy w FBI, pokazując, jak naprawdę wygląda ona na co dzień. Powieść obfituje w przezabawne retrospekcje (rosły mężczyzna mdlejący na widok zdjęć z miejsca zbrodni, rozwieszonych dumnie w jej gabinecie, by pobudzić podświadomość do naprowadzenia na nowy trop – pyszne!), ale sporo w niej również tych mrożących krew w żyłach, jako że Jana wielokrotnie pracowała przy sprawach zabójstw, popełniających ich seryjnych morderców czy gwałtów. Najnowsza propozycja wydana przez cenione przeze mnie wydawnictwo Znak Literanova przede wszystkim jednak motywuje. I tą ciekawą kryminalną podróżą, odbytą razem z Janą, udowadnia, że „szklany sufit” zbudowany jest jedynie ze szkła; nietrwałego materiału, który można stłuc, choć nie zawsze jest to proste i niekiedy wiedzie drogą per aspera; da się przebić głową, dłonią, a czasami – jeśli to konieczne – to i całym ciałem. Na koniec mogłabym zaśpiewać za drogim mi Chesterem: „'cause I’m only a crack / in this castle of glass / hardly anything there / for you to see”. Może bowiem pęknięcia na szkle czasem trudno jest dostrzec, ale te  - po stosownym czasie – rozrosną się na tyle, że zburzą całą pierwotną konstrukcję. Może nawet, rozpryskując się na milion ostrych, skrzących się bajecznie odłamków – stworzą ją zupełnie od nowa. Jeżeli tylko zechcą. 8/10

„Czasami zaklinujesz się we framudze (…). Czasami pożałujesz, że w ogóle otworzyłaś drzwi. A później będzie Ci trudno zapomnieć, co zobaczyłaś.”

You May Also Like

0 comments

Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)