Ludwik Lunar - Tańcząc na prochach zmarłych - recenzja

by - 18:24:00

„Musi zapamiętać jak najwięcej szczegółów, przećwiczyć je w środku nocy, a potem sprawdzić gdzieś, gdzie nikt nie będzie go podglądał. A gdy będzie gotowy… Tak, w ten sposób osiągnie doskonałość.”

Niezmiennie dziwi mnie fakt, że na polskim rynku książki wciąż tak często można zaobserwować niepoprawną klasyfikację powieści. Kryminały mianowane są thrillerami i odwrotnie – choć, wbrew pozorom, gatunki te są odmienne i determinują je zupełnie różne czynniki. W związku z tym, już teraz chciałabym zapowiedzieć, że w niedzielę stworzę obiecany niedawno post, który raz na zawsze rozwieje wątpliwości i podpowie, kiedy możesz nazwać opowieść thrillerem, a kiedy kryminałem; pojawi się w niedzielne przedpołudnie na Instagramie! 🔥

Najnowsza historia stworzona przez Ludwika Lunara, mająca absolutnie zjawiskową i przyciągającą wzrok okładkę, co zresztą u mojego ulubionego wydawnictwa Filia Mroczna Strona bynajmniej nie dziwi, jest – dla kontrastu – poprawnie mianowanym, pełnoprawnym i pełnokrwistym kryminałem. „Tańcząc na prochach zmarłych” to przedstawiciel tego gatunku w absolutnie każdym znaczeniu. Można by stwierdzić, że z krwi i kości… choć może raczej ze sproszkowanego szkieletu. Licząca sobie ponad sześćset stron opowieść była moim pierwszym spotkaniem z twórczością Autora. Czy udanym?

Najpierw zdradzę, dlaczego – moim skromnym zdaniem – jest to absolutnie standardowy polski kryminał. Podkreślam, iż nasz narodowy, bo elementów tych próżno szukać w większości bardzo dobrych kryminalnych powieści zagranicznych. Dodałabym, że na szczęście – choć jest to ocena subiektywna; wszak w czytelniczej pasji najpiękniejsze jest to, że każda osoba wytwór wyobraźni autorów odbiera inaczej; do czego też i w tym przypadku w pełni (mam nadzieję, iż również zgranymi z okładką zdjęciami) Cię zachęcam – sprawdź. 😉

Elementy obowiązkowe (prawie każdego) polskiego kryminału – meldują się! Wszystkie…

Nadużywający alkoholu śledczy? Jest! Dzięki powieści dowiadujemy się również, że oprócz spożywania soku z gumijagód w nadmiernej ilości, która zawstydziłaby pewne nawet i naszego Wałęsę, udało mu się również „spie*dolić” jedyny związek, mający jakiekolwiek perspektywy na przyszłość. Fakt, że został on „spie*dolony”, możemy odnotować co najmniej kilkunastokrotnie z jego wypowiedzi. Albo więcej. Żeby czytelnikowi na pewno zostało to w pamięci (wszak on też może lubić płynne substancje dozwolone od wieku osiemnaście plus), niekiedy jest to powtarzane zdanie po zdaniu. I można by było nawet tego Sokulskiego trochę pożałować – bo jeśli tak się wyraża, prawdopodobnie ma ograniczony zasób słownictwa, słabuje na umyśle albo ma zaczątki Alzheimera (toteż światłe myśli dubluje); dałoby się łezkę nad nim, niebożątkiem, uronić, gdyby nie dwie kwestie. Po pierwsze, „spie*dolił go”, bo namiętnie (oj, jakże namiętnie; przecież w kryminale niezbędne są liczne sceny dla mających dowód osobisty!) próbował zacząć cierpieć na inną i jeszcze mniej przyjemną chorobę - korzystał z usług kurtyzan. Chociaż przepraszam. Nie kurtyzan, o dzi*kach już nie wspominając – bo przecież teraz to „se*sworkerki” i „eskortki” – ot, najzupełniej normalna w świecie praca, jak ta w kopalni czy supermarkecie. Po drugie, jak już dochodzi (dosłownie i w przenośni) do spotkania z tą jedyną… okazuje się, że luba przystaje do niego w stu procentach. Jak (już po wszystkim) na do widzenia każe mu ona „wypie*dalać”, czytelnik trochę żałuje, że nie stanowią pary. Oj, ależ to byłyby dialogi! No ale wtedy Edward musiałby na akcje (policyjne, choć tych jak na lekarstwo – na raka): „wyciszać dźwięk, żeby dzwonek telefonu nie sp*erdolił mu jakiejś tajnej akcji”. W sumie prawda, bo nieco się obawiam, że miałby ustawiony mało chlubny twór Karramby o jakże znamiennym tytule: „Pocałuj mnie w d*pę”. Sprawdzasz na własną odpowiedzialność.

Objętość książki nieprzystająca do jej treści? Obecna! Na początku pojawiają się zwłoki, oczywiście okrutnie okaleczone, a nasz śledczy (zasadnie byłoby sobie zanucić Kartky’ego: „i lubię, jak szepczesz przekleństwa!”) miota się jak ryba w sidłach (wszak powieść dzieje się nad morzem). Mamrocząc pod nosem „kur*y” oraz inne „ch*je” i okazyjnie… a właściwie często, „dając komuś w krzywy r*j”, próbuje odnaleźć zaginioną nastolatkę (młódkę; stracony potencjał, może w przyszłości nową „eskortkę”!)… która właściwie chyba wypłynęła na wierzch sama. Z plamami opadowymi, ale pal licho – w końcu się odnalazła. Trzeba jeszcze ustalić, kto, po co i dlaczego – ale zanim do tego dobrniemy, będziemy stronie numer czterysta lub i kawałek dalej. Wcześniej Sokulski da się nam poznać jako skrzyżowanie Hulka i wielbionego przeze mnie Wicka – tylko że w wydaniu gorszym, bo używającym przemocy całkowicie bezzasadnie. Aż dziw, że ktoś nie nadał mu przydomka „puncher”. Swearing puncher… i że nikt (niestety) nie uwolnił go od życiowych znojów, wyprawiając w piekielne czeluści.

Wojna przymiotników? Here we are! Niestety większość autorów, a także i Lunar, dbają o to, aby rzeczownikom nie było smutno, kiedy tak stoją sobie w zdaniu, wystawione – na przykład – na działanie nadmorskiego wiatru. Z litości otulają więc każdy z nich przymiotnikiem… albo i kilkoma. W pewnym momencie czytelnik zaczyna się zastanawiać, czy te nie zaczną między sobą bitwy – no bo dlaczego dresy miałyby mieć mniej „odpowiadaczy” na pytanie „jaki, jaka, jakie?” od katany? Cóż to za niesprawiedliwość? Podpowiedź: miłośnik książek potrafi sobie wyobrazić wykreowaną w nich rzeczywistość bez słownych „przytulasów”.

Burze mózgów (lub ostatnich, głośno grzechoczących w nich szarych komórek) na komendzie, przypominające językowo spotkania najdłuższych stażem obywateli więzień o zaostrzonym rygorze? A jakże! Wszystkie wyglądające bliźniaczo - podobnie jak i rzekomo śledcze „spotkania plenerowe”:

„- Będzie naku*wiać – powiedział Szulc (…).” Oj będzie. Prawdopodobnie Sokulski.

„- Poradzę sobie (…). Kur*a, kur*a, kur*a!” To rzekłszy, Edward wyraża, że jednak go zabolało.

„Śledztwo na razie wykazało (…), co gó*no nam daje.” Oto spłynęło na niego oświecenie pańskie. Dialog – tym razem na szczęście – nie z toalety.

I tak dalej… Gdyby odchudzić książkę z wyrazów uważanych powszechnie za obraźliwe, zapewne liczyłaby sobie ona około dwustu stron mniej.

Miłosne rozmówki pomiędzy partnerami śledczych? Gdybyś je przeoczył (o co, zaręczam, trudno), świetny przykład poniżej:

„ – Jelito grube jest w d*pie, nie? (…)

- Na moje oko to z du*y daleka droga do mózgu.”

To, że policjanci bardzo się kochają, wyrażają w KAŻDYM prowadzonym między sobą dialogu.

Są też tajemnice z przeszłości, wiążące się z zakopanym gdzieś tam głęboko, wąchającym kwiatki (albo wodorosty) od spodu, meritum książki – i to właśnie one stanowią najmocniejszy punkt „Tańcząc na prochach zmarłych” – oczywiście obok genialnej okładki i przystającego do niej tytułu.

Nie zrozum mnie źle. Jako rasowy polski kryminał, ta książka jest… całkowicie poprawna (choć wskazane byłoby ją odchudzić i „odprzymiotnikować”). To nie tak, że mi się nie podobała; po prostu zdenerwowała mnie zbyt wielką liczbą niemile widzianych elementów (zapomniałam wspomnieć o psycholoszce, przepraszam, „psycholożce”, „gościni” i innych absurdalnych feminatywach). Jako ktoś, kto zajmuje się recenzjami od lat, obiektywnie oceniam ją na 6/10 punktów – gatunkowo w porządku, ale coś nie do końca zagrało. Jedno oczko za okładkę, drugie za tytuł. Subiektywna nota byłaby zapewne niższa – nie porwał, a zirytował. Z pewnością spotkam się jeszcze literacko z Autorem, aby przekonać się, czy „Punchera” spotka zasłużony los w postaci wyszorowania języka szarym mydłem albo ostrą, łazienkową szczotką. Może wówczas naczelny z powieściowych przymiotników, to jest „gó*niany”, odejdzie w zapomnienie, a czytelnik stwierdzi, że Lunar sprezentował mu typowy kryminał, lecz w najlepszym tego znaczenia określeniu.

You May Also Like

0 comments

Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)