Hannah Bonam-Young - Zawsze tu będę - recenzja
Znajdując się w stanie upojenia alkoholowego, spowodowanym dość hucznym jak
na introwertyczkę obchodzeniem dwudziestych siódmych urodzin, można zrobić wiele
mniej lub bardziej szalonych rzeczy, które – kiedy już rozwieje się poranna,
procentowa mgła – przyprawią o szybsze bicie serca, rumieniec wstydu albo…
kompletną panikę. Niektóre z nich da się odwrócić; inne – wręcz przeciwnie. Pierwsze
są standardowe. SMS do byłego, który jeszcze kilka godzin temu wydawał się doskonałym
pomysłem. Wiadomość do niedoszłego, mogąca przynieść dalekosiężne skutki. Ale przecież,
hipotetycznie, jej adresatem mógł być ktoś inny, prawda? Chociażby Damon
Salvatore albo Jon Snow, w ewentualności Pan Darcy. Do drugich „pijackich”
wyczynów z pewnością zalicza się kupno gigantycznego, szkolnego autobusu,
mającego stać się w przyszłości nowoczesnym domem na kółkach, gwarantującym
niczym nieograniczoną niezależność oraz całkowitą wolność. O. Mój. Boże.
Czyżbyś właśnie wydała znaczną część swojego spadku po tacie na spontaniczne
(Ty – spontaniczne?!) nabycie potwora na kółkach? Gosh. Nigdy, nigdy więcej soku
z gumijagód w tak nierozważnej ilości. W dodatku wielosiedzeniowiec jest w
stanie niewskazującym na spożycie trunków dla dorosłych, a zdecydowanie nadającym
się do remontu. Cóż… w tym może pomóc Ci Twój przystojny, postawny, uczynny,
życzliwy i na wskroś dobry PRZYJACIEL o apetycznej budowie ciała. Przecież bliscy
koledzy wyświadczają sobie przysługi, prawda? Wystarczy, że – zgodnie ze złożoną
sobie obietnicą – nigdy się w nim nie zakochasz, trwając w przeświadczeniu o
tym, iż musisz pokutować za dawne grzechy, tkwiąc w pieczołowicie składanej
bańce nieszczęścia. To proste. Najzupełniej, nawet jeśli tyłek Mattheusa jest
najzgrabniejszy na świecie. Czy Ty naprawdę to pomyślałaś?! Trzeźwiej, mózgu!
Szybciej, zanim… zrobisz coś jeszcze bardziej szalonego, o ile w ogóle jest to
możliwe.
„To dopiero będzie opowieść.”
Tak właśnie kształtuje się naczelny, choć nie najważniejszy motyw przewodni „Zawsze tu będę” – pełnej zabawnych momentów, ciepłej i wzruszającej historii, będącej idealnym wyborem na letni, wakacyjny wieczór. To jednak nie tylko doskonała rozrywka, a także opowieść o stracie, zwalczaniu obaw, stawianiu czoła żałobie i… tym, że czasem warto pozwolić sobie na spontaniczność, zaprzestać planowania i… spojrzeć prawdzie w oczy. Bo niekiedy – ale tylko niekiedy – miłość znajduje się tam, gdzie najmniej się spodziewałeś lub gdzie nie pozwalałeś sobie jej dostrzec.
„Mój mężczyzna. Mój Matt. Mój najlepszy przyjaciel i kochanek. Mój partner i pomocnik. (…) Mój człowiek. Moja strefa komfortu.”
Mattheus. Poznany przez przypadek podczas sylwestrowego wieczoru, względem którego nie miałaś absolutnie żadnych oczekiwań – no może jedynie poza takim, by dotrwać do północy i zbiec do własnego, zacisznego mieszkania, w którym nie będzie Cię atakować przyprawiająca o ataki paniki kakofonia dźwięków. Upijasz się na smutno, bez bzdet w rodzaju „Nowy Rok, nowa ja” i nagle dosłownie wyrasta obok Ciebie przystojny nieznajomy, odpowiadający na Twój nieco bełkotliwy monolog (lub opcjonalnie: dialog z lodówką). Rozbawia Cię. Wciąga w rozmowę. Uważnie słucha wypowiadanych słów. Troszczy się. Patrzy na Ciebie – a nie przez Ciebie. I ma absolutnie boskie usta – nie, żeby było to istotne. Choć może jest, jako że noc kończy się niespodzianką w postaci pocałunku. Chwilą nie do zapomnienia, wydartą czasowej szarudze; skradzioną obietnicą czegoś więcej, momentem szaleństwa na wzór tego, które ogarnia ćmę na sekundę przed spłonięciem. Wspomnieniem, do którego będziesz wracać znacznie częściej niż byś tego chciała. A może wprost odwrotnie? To nieistotne. Nigdy, absolutnie nigdy, nie możesz się w nim zakochać. Obdarzyć głębszym uczuciem – bo to zawsze niesie za sobą ryzyko straty. Choć „nigdy” to takie przekorne słowo…
„(…) zmienił się w zbyt ryzykowny wybór. (…) To niebezpieczne (…). Od początku miał to być tylko romans. Z seksem. Cudowny, błogi romans.”
Jesteście tylko przyjaciółmi. To właśnie dlatego spędzacie ze sobą każdą wolną chwilę. On podsuwa Ci swoje ulubione książki, dając się poznać przez ukochane słowa. Ty jemu – katalog filmów i najcenniejszej, odsłaniającej wiele muzyki, którą zresztą później wyfałszuje Ci swoim męskim głosem, odrobiwszy zadanie domowe. Jesteście tylko przyjaciółmi. Z tego powodu remontujecie wspólnie Twoje przyszłe mieszkanie – zakupiony w chwili beztroski autobus, który z dnia na dzień jest coraz piękniejszy. Wszystko dlatego, że wykonany z m… przyjaźnią! Tak, przyjaźnicie się, więc codziennie Cię rozbawia. Otacza opieką. Urządza kolacje i kinowe seanse. Będzie osobą towarzyszącą na ślubie Twojej siostry, a chwilę wcześniej przedstawi Cię swojej licznej i barwnej rodzinie. Niekiedy trzyma Cię za rękę albo spogląda w oczy tak, że czujesz się… czymś najważniejszym i najpiękniejszym na świecie. Patrzy na wskroś; jak nikt. Podziw, napięcie, magnetyzm. Chemia. Iskry. Szaleńczy taniec motyli przy ścianie nad Wami. Szklany sufit? Tak właśnie zachowują się przyjaciele, którzy nie mogą przekroczyć pewnej cienkiej, często wręcz niezauważalnej, granicy. Przyjaciele, nie „przyjaciele z korzyściami”, mózgu!
„Powinniśmy byli to zrobić wiele miesięcy temu.”
Kiedyś będziesz musiała odpowiedzieć sobie szczerze. Czy przyjaźń męsko-damska dwóch heteroseksualnych osób ma prawo istnieć; trwać w obustronnej szczerości intencji, czy też zawsze, w jakimś momencie, jedno będzie pragnęło od tego drugiego czegoś więcej? Czy tak zwany układ „friends with benefits” nie okaże się krzywdzący dla którejś ze stron? Kiedyś. Ale jeszcze nie teraz… Wszak, jak trafnie stwierdził Stephen King: „Tylko wrogowie mówią sobie prawdę. Przyjaciele i kochankowie bez przerwy kłamią, złapani w sieć zobowiązań.”
„Po prostu siedzimy, pozwalając przeszłości pozostać tu jeszcze przez moment. Jakbyśmy mieli cały czas świata.”
Sięgając po „Zawsze tu będę” spodziewałam się książki niepozostającej na dłużej w pamięci – przeciwieństwa skradzionych pod osłoną nocy pocałunków, służących za projekcję przyszłych mrzonek. Tymczasem nieznana mi dotychczas Hannah Bonam-Young stworzyła historię, która porwała mnie bez reszty. Lekka językowo, ale wartościowa tematycznie i fabularnie; stanowi idealny przykład tego, że powieść z pogranicza gatunków new adult i young adult (kategoria: romans/obyczaj) może okazać się wspaniałą przygodą i czymś, z czym warto spędzić czas. Uśmiechając się, śmiejąc, rozmarzając i… wzruszając. (Tak, wciąż piszę to mroczna ja, nikt mnie – jeszcze – nie podmienił, bez obaw!) To doskonała forma relaksu; rozrywka nasączona w odpowiedniej proporcji dawką powagi i tego nieuchwytnego „czegoś”, co sprawia, że zawarta za okładką opowieść jest bytem potrzebnym czytelnikowi do szczęścia. Potrafię wskazać tylko jeden minus – zdanie, w którym bohaterka stwierdza, że słowo „puszczalska” nie powinno mieć negatywnego wydźwięku. Otóż powinno – i to bardzo! Zdejmuję za to punkt z oceny, bo niesnaski tej nie potrafiłam wyrzucić z pamięci (z której właściwie mało co mam ochotę skasować). Nie zmienia to absolutnie faktu, że z niegasnącą radością (znam znaczenie tego słowa, naprawdę!) obserwowałam relację ewoluującą między Lane a Mattheusem. Dwa zmierzające ku sobie, choć tak różne światy. Pełne przekomarzania się i droczenia wzajemne przyciąganie. Po prostu TO coś. Podsumowując najtrafniej: „I znowu sobie zadaję pytanie: czy to jest przyjaźń? Czy to jest kochanie?” Mocne (!) 8/10.
„Kojarzysz mi się z czarnymi ubraniami, sarkastycznym poczuciem humoru i
tatuażami… co naprawdę mi się podoba. (…) Ale nie, tak naprawdę nie jesteś
wesoła.”
0 comments
Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)