Szymon Jagodziński - Pułtusk-Gołymin 1806 - recenzja

by - 20:34:00

Dziś coś, czego jeszcze nie było – recenzja gościnna mojego szanownego Małżonka. 😉

Wszystkim wielbicielom epoki napoleońskiej zadrżało z radości serce na wieść, że Bellona w ramach serii Historyczne Bitwy opublikowała książkę „Pułtusk – Gołymin 1806” autorstwa Szymona Jagodzińskiego. W tym skromnym gronie znalazłem się i ja! Pozostało tylko przekonać się, czy oczekiwania odpowiadają często okrutnej rzeczywistości...

Po lekturze tego dzieła pozostaje tylko westchnąć z uznaniem – Autor z nawiązką spełnił pragnienia swoich spragnionych czytelników.

 

Początek XIX wieku – podobno ostatniego z tych, w którym żyli prawdziwi ludzie honoru. Czas w którym zwycięskie orły „Małego Kaprala” przemierzały nasz kontynent w niekończącym się paśmie zwycięstw. Łopoczące sztandary, miarowy krok niezrównanych wiarusów ze Starej Gwardii, pyszne, szamerowane złotem mundury oficerów, rozwiane grzywy kawaleryjskich koni pędzących w niepowstrzymanym galopie. I ten straszny dla każdego wroga ryk wydobywający się z żołnierskich piersi: Vive L'Empereur – Niech żyje Cesarz! Oto epoka napoleońska w całej krasie! Tylko Ci, którzy tworzyli wtedy historię, wiedzą jak wiele było w niej tego, co dla nas „współczesnych” już niedostrzegalne, bo zasłonięte draperią wszędobylskiego blichtru - znoju oraz olbrzymiej rzeki krwi. Brud, pot, choroby, głód oraz straszliwe rany odniesione w bitewnych masakrach, w których ludzie zabijali się ze straszliwym zapamiętaniem, dopóki nie zgasło słońce i nad polem walki nie zapadł w końcu mrok... Dwie twarze tego samego zjawiska – wojen napoleońskich, które na zawsze zmieniły bieg dziejów.

Jedną z nich jest tzw. pierwsza wojna polska, toczona w latach 1806–1807 pomiędzy Francją a Prusami i Rosją. Na drugą przyjdzie poczekać do 1812 roku – wraz z jej rozpoczęciem rozbłyśnie dla Polski mickiewiczowska „jutrzenka nadziei”, która niestety nie potrwa długo i zakończy się katastrofą narodowych oczekiwań...

Pierwsza wojna polska... W tym krótkim zwrocie mieści się tak wiele! Jak się zaczęła? Jak większość wojen – głupio i bez sensu. Oto 2 grudnia 1805 roku najwspanialsza armia jaką Francja dysponowała kiedykolwiek w swoich dziejach pod dowództwem „Boga wojny” - cesarza Napoleona Bonaparte starła w proch pod Austerlitz armie cesarza Austrii Franciszka I oraz cara Wszechrosji – Aleksandra I. Obydwaj władcy uciekli z pola bitwy, ten ostatni zalewając się łzami... Wskutek tego wiekopomnego zwycięstwa, według znawców wojskowości, stanowiącego absolutny majstersztyk sztuki wojennej, Austria została rzucona na kolana i zmuszona do zawarcia pokoju. Tego samego odmówił jednak car, pozostający w tajnym sojuszu wojskowym z Prusami, którego celem było wspólna walka z „korsykańskim potworem”. Co zabawne, na krótko przed bitwą pod Austerlitz poseł pruski dotarł do kwatery Napoleona z zestawem żądań, które mogły oznaczać tylko jedno – wojnę z Francją. Do ich wręczenia jednak nie doszło, gdyż zwycięskie bagnety napoleońskich wiarusów ostudziły nieco gorące głowy w Berlinie. Jednak nie na długo! Pruski król Fryderyk Wilhelm III liczył, że  wspólnie ze zwycięską Francją, skoro już nie przystąpił do walki przeciwko niej, będzie czynnie współuczestniczył w „tworzeniu” nowego porządku na terenie ówczesnych Niemiec, a przede wszystkim uzyska zgodę Napoleona na aneksję Hanoweru. Tymczasem ten ostatni ani myślał przystać na taki układ. Oznaczało to, że Prusy, wbrew swoim nadziejom, wychodzą z całej sytuacji pustymi rękoma. To przechyliło szalę - rozwścieczony monarcha zapragnął wojny, aby zbrojnie zmyć hańbę zadaną pruskiej wybujałej dumie. Wiedział przy tym, że może liczyć na pomoc wojsk rosyjskich, o czym zresztą gorliwie zapewniał go Aleksander I. To miała być wojna koalicyjna! 

Tymczasem nacisk kół wojskowych pewnych odniesienia efektywnego zwycięstwa oraz małżonki – pięknej Luizy, która z iście niewieścim temperamentem nienawidziła tego, jak to określała „korsykańskiego parweniusza”, spowodował, że armia pruska przystąpiła do działania, nie czekając na przybycie wojsk rosyjskiego sojusznika. Do francuskiego władcy zostało wysłane ultimatum żądające praktycznie natychmiastowego wycofania jego oddziałów z Niemiec, a zaraz po upływie wyznaczonego terminu „niezwyciężone” pruskie kohorty wkroczyły do Saksonii, rozpoczynając działania wojenne. Nic nie pomogły apele Napoleona o odrobinę rozsądku i zaprzestanie wrogich kroków.   Kości zostały rzucone... Po każdej ze stron w podjętej rozgrywce uczestniczyło ponad 150 tysięcy żołnierzy. Potoczyła się ona bardzo szybko... 6 października 1806 roku Napoleon objął dowodzenie nad Wielką Armią, a już 14 października francuski walec wojenny w dwóch synchronicznych bitwach – pod Jeną oraz Auerstedt, dosłownie „wbił” w ziemię dwie działające oddzielnie pruskie armie. Zaraz po nich rozpoczął się najsławniejszy w dziejach wojen pościg za uchodzącym przeciwnikiem. Praktycznie bez jednego wystrzału padały najpotężniejsze twierdze, a dziesiątki tysięcy pruskich żołnierzy szło potulnie do niewoli. W tym właśnie miejscu rozpoczyna się narracja opisywanej książki, prowadzona bardzo sprawnie przez Autora.

W ciągu niecałego miesiąca Prusy praktycznie przestały istnieć, leżąc w hańbie, prochu i krwi u stóp zwycięzcy. Wojska francuskie zajęły Berlin, Szczecin, a 4 listopada wkroczyły do stolicy Wielkopolski – Poznania. Tym samym, znalazły się na terenie „byłej” Polski, której ciało rozszarpały trzy czarne orły państw zaborczych. 28 listopada do Warszawy wjechał legendarny dowódca kawalerii Wielkiej Armii – Joachim Murat. Polaków opanował niezwykły wprost entuzjazm. Oto po raz pierwszy od ponad 10 lat pojawiła się nadzieja na odbudowę własnego państwa! Wszędzie tam, gdzie dotarły napoleońskie oddziały powstawały zręby polskiej administracji, przystąpiono też do tworzenia narodowej armii. Ale jeszcze nie wszystko zostało rozstrzygnięte. Za linią Wisły, pod Warszawą stały kilkudziesięciotysięczne siły rosyjskie wspomagane przez resztki wojsk pruskich. Losy Polski miał rozstrzygnąć oręż!

Jeśli Napoleon miał zakończyć szczęśliwie dla siebie wojnę, nie miał wyjścia - musiał dalej przeć naprzód. I tak właśnie zrobił...

Właśnie w ten sposób doszło do tytułowych bitew, o których traktuje recenzowana książka – pod Pułtuskiem i Gołyminem, które rozegrały się w tym samym dniu – 26 grudnia 1806 roku. Obydwie nie przyniosły spektakularnego zwycięstwa żadnej ze stron, jednak to wojska napoleońskie zmusiły przeciwnika do dalszego odwrotu w stronę Królewca i Niemna. Trzeba zaznaczyć, że „Bóg wojny” w żadnej z nich nie dowodził osobiście. Czynili to jego marszałkowie. W pierwszej – Lannes, w drugiej – Murat, Augereau oraz Davout.

Autor bardzo plastycznie opisał przebieg starć, kładąc nacisk na niezwykle trudne, zimowe warunki w jakich się rozgrywały. Dość powiedzieć, że po stronie francuskiej praktycznie nie użyto artylerii, gdyż posiadane działa po prostu utknęły na trasie marszu w przepastnym „polskim błocie”, które to określenie na trwałe weszło do słownika napoleońskich żołnierzy, stając się wręcz przysłowiowym. Dramatyczne okoliczności, w jakich doszło do starć, przyniosły bardzo duże straty ludzkie, zwłaszcza po stronie francuskiej. Ci niezrównani żołnierze skazani bowiem byli na walkę przy pomocy karabinu, bagnetu i szabli, nie mogąc liczyć na odpowiednie wsparcie ogniowe – wykrwawiali się więc w iście straceńczych szturmach na rosyjskie pozycje. A pomimo to, duch zwyciężył nad materią! Rosyjskie wojska musiały oddać zajmowane pozycje, a napoleońska machina wojenna mogła nabrać oddechu rozkładając się na leżach zimowych. Dalszy ciąg kampanii rozegrał się w lutym 1807 roku na polu bitwy pod Pruską Iławą, kończąc się wspaniałym zwycięstwem Napoleona 14 czerwca pod Frydlandem. W jego wyniku, na mocy zawartego pokoju zostało utworzone Księstwo Warszawskie – ta kolebka wolnej polski, która istniała dopóki bogini zwycięstwa roztaczała swą opiekę nad cesarzem Francuzów. Ale to już inna historia, której opisywana książka nie opowiada... 

Niewątpliwie jej mocną stroną jest wartki język, bardzo szczegółowy opis prowadzonych działań wojennych oraz drobiazgowy wykaz sił, jakimi dysponowały obie strony – tzw. Ordre de bataille.  Autor z iście benedyktyńską cierpliwością wiedzie czytelnika przez meandry XIX wiecznej wojny, z całym jej sztafażem, zarówna piękna, jak i grozy. Na minus trzeba zaliczyć słabą jakość map, co utrudnia śledzenie ruchów wojsk. Dzięki tej pozycji każdy z nas może zanurzyć się w czas, kiedy jedynym i najwyższym prawem był wbrew rozumowi i ludzkim odczuciom - głos armat – stanowiących Ultima ratio regum - ostatni argument królów…   

You May Also Like

0 comments

Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)