Nicole Trope - Rodzina zastępcza - recenzja
W pobliżu australijskiej plaży stoi mały domek, który wiele lat temu został z miłością przyozdobiony elementami nadającymi mu charakter i odciskającymi na nim niezatarte piękno wspomnień przeszłych lat. Za koronkową, nieco poszarzałą firanką, okalającą frontowe okno, stoi starszy pan. Jego poznaczoną zmarszczkami, osiemdziesięcioletnią twarz rozświetla uśmiech – taki, jaki może widnieć tylko na buzi dobrego człowieka, który zaznał w swoim długim życiu wiele szczęścia. Gordon spogląda na zadbany ogródek; miejsce tak kochane przez jego wspaniałą żonę, i przez chwilę obserwuje ptaki, posilające się jak zawsze w karmniku, stworzonym przez niego samego. Od dawna uwielbiał się przyglądać tym małym, pierzastym wojenkom o najlepsze spośród ziaren. Było w tym coś kojącego; kotwiczącego w teraźniejszości. Mężczyzna już chce zawołać Florę, aby wspólnie podziwiali ten pełen treli wielobarwny spektakl, ale wtedy dociera do niego, że znowu o czymś zapomniał. Nie pamięta o czymś istotnym kolejny raz. Jego coraz gorzej działająca pamięć potrafi przywołać skomplikowane terminy, którymi dzielił się z uczniami jako nauczyciel geografii przez tyle czasu, a bywa zawodna, jeśli chodzi o teraźniejszość. Flory już nie ma i nigdy nie będzie, choć… przecież była tu jeszcze przed chwilą. Będzie o tym codziennie zapominał i przypominał sobie od nowa. Został sam. Chociaż nie! Skup się, Gordonie. Przecież jego dorosły syn Malcolm, z którego jest niesamowicie dumny, obiecał, że niedługo go odwiedzi, przywożąc ze sobą małą Del, własną córkę. Czy to nie miało być dzisiaj? Starszy pan powoli, ciągnąc nogę za nogą, przemieszcza się w kierunku lodówki, do której przyczepia wielobarwne karteczki z nabazgranymi drżącą ręką ważnymi informacjami. Nie zwariował. Jeszcze dwa dni i będzie tutaj jego syn. „Dlaczego stoję przy lodówce? Czyżbym miał przygotować sobie posiłek? To nie było to. Miałem zrobić coś o wiele ważniejszego. Tylko co to było? Czy zamknąłem furtkę za domem?” – myśli. Nie pamięta. Tak wiele już nie pamięta. Nagle jego wzrok pada na ślubne zdjęcie, które z uczuciem i pieczołowitością przeciera z kurzu co tydzień. Tak, zapewne tym właśnie miał się teraz zająć. Po chwili uwagę Gordona przykuwa coś zupełnie innego. Z sąsiedniego domu wybiega kobieta, ciągnąc za sobą kilkuletniego chłopczyka. Wydawało mu się, czy przed chwilą z tego budynku wybrzmiał krzyk? Kim są ci ludzie? Ponownie patrzy na lodówkę. To Elizabeth i jej przybrany synek, Joe – letnicy, wynajmujący chatkę naprzeciwko. Nagle w głowie staruszka miga wielki neon z napisem „policja”. Dlaczego? Czyżby kontaktował się z nią w ich sprawie? Z jakiego powodu? Chyba znowu nie zamknął furtki za domem. Nieważne. Jutro przyjedzie Malcolm, a teraz trzeba otworzyć tej kobiecie drzwi i ją ugościć, w czym zapewne pomoże mu Flora. Wspólnie podadzą im gorącą czekoladę z lodem i ustalą, czy przyjezdni nie potrzebują pomocy. Pośpiesznie poprawia kapeć, który znowu niesfornie zsunął się ze stopy. Drzwi. Czekolada. Rozmowa. Ratunek. Furtka! Przecież Gordon ze wszystkim radzi sobie dobrze i tylko czasem powtarza to samo zdanie raz albo trzy. Wszystko po to, aby pamiętać. Trzeba pamiętać. A skoro już o tym mowa, czy o czymś nie zapomniał?
„Teraz jego nie ma, a jej pozostał ten mały bucik, bolesne przypomnienie o tym, jak mogło wyglądać jej życie.”
Ponad dwadzieścia lat małżeństwa z Howardem… Elizabeth spogląda w lustro i szepcze do swojego odbicia, przysłaniając dłonią usta, jakby bała się, że ktoś ją usłyszy. Przecież nie ma go w domu – sprawdziła w aplikacji śledzącej, działającej na szczęście w obie strony. Jest bezpieczna. Dwie dekady zmiennych nastrojów. Wybuchów złości i przemocy, po których następowało przywdzianie szczelnej maski, nieszczere przeprosiny i równie zakłamane prezenty męża, pojawiające się w towarzystwie: „nigdy więcej”. Dokonujących się w mgnieniu oka przemian z idealnego pana Ealy’ego i przybranego ojca w bezwzględnego socjopatę, którego stworzył jego własny rodziciel. Zasad. Wydumanych reguł, których musiała przestrzegać zarówno ona, jak i dzieci, które przyjmowali pod swój dach. Zgadywanek: „którym Howardem dziś będę?”. Doktora Jekylla i Mr Hyde’a. Każde najmniejsze odchylenie od normy mogło zburzyć obrazek idealnej rodziny; prowadzoną od zbyt długiego czasu grę. Ale przecież teraz jest pięcioletni Joe, malutkie dziecko, w którego przypadku wreszcie możliwa będzie stała adopcja. Jesteście na wakacjach, a tutaj nic złego nie może się wydarzyć, prawda? Tu wszystko musi się ułożyć. Być w porządku. W końcu zaczniecie tworzyć prawdziwą familię. Pora iść do przyszywanego synka i podroczyć się standardowym: „dobrze, kochanie, ale przed zabawą obowiązkowo przytulas, żart i przekąska”. „Joe!” – wołasz z łazienki. Odpowiada Ci cisza. Gdzie się podział Twój mały chłopiec?! Panika. Nic. Wyglądasz przez okno. Twój wzrok pada na sąsiedni dom, w oknie którego drga poszarzała ze starości, koronkowa firanka.
„Mówi szybko, bo boi się, że historia zniknie, chociaż zauważył, że przeszłość zawsze jest przy nim, tylko teraźniejszość wydaje się znikać w mgnieniu oka.”
Mieszkająca w dalekiej (i budzącej grozę żyjącymi tam stworami) Australii Nicole Trope dokonała czegoś niemożliwego jedną ze swoich poprzednich książek – sprawiła, że zalałam się łzami. Jako że kamienie nie płaczą, nigdy się do tego nie przyznaję; zawsze sięgam za to z ogromną nadzieją po jej kolejne powieści, szukając kolejnego Świętego Graala w postaci mrocznych uniesień. I każdorazowo je znajduję. Tym razem, nie spłycając żadnej z postaci, Autorka doskonale odmalowała realia osób, zmagających się z różnymi odcieniami przemocy domowej oraz tych, którzy codziennie usiłują sobie przypomnieć, kim są i kim byli – bo cierpią na demencję starczą czy Alzheimera. Do dziś pamiętam wstrząs, który towarzyszył mi po obejrzeniu filmu „Motyl Still Alice”; to mrożące uczucie, zastanawianie się, jak to by było zapominać powoli wszystkie ważne skrawki własnego życia. Powtarzać się. Nie poznać najbliższego. Znikać. A później zetknęłam się z tym w rzeczywistości… Przez to, choć historia „Rodziny zastępczej” traktuje głównie o zaginionym dziecku, na mnie największe wrażenie zrobiła ta o pewnym bohaterskim osiemdziesięciolatku, która pozornie rozgrywa się gdzieś w tle - a tak naprawdę ma dla fabuły nadrzędne znaczenie. Na uwagę zasługuje również to, jak Trope świetnie splata ze sobą każdą, nawet najcieńszą, nić wątków. To doskonały thriller domestic noir; taki, jakiego próżno dzisiaj szukać – przenoszący każdą z fabularnych emocji na czytelnika, budzący ciągły niepokój, zastanawiający, porywający i wzruszający. Bez ani jednego zbędnego elementu – a przy tym o równej, niepokojącej i niezwykle dynamicznej fabule. Uważam, że do każdego egzemplarza „Rodziny zastępczej”, tej przejmującej historii o zapominaniu, stracie i poświęcaniu siebie w imię większego dobra, a także różnych odcieniach desperacji, powinien być dołączony karton chusteczek. Tym razem nie musiałam długo głowić się nad oceną. Właściwa jest tylko jedna – ta maksymalna, 10/10.
Mogę zakończyć tę historię o historii tylko w jeden sposób – fragmentem wiersza, który wzrusza mnie za każdym razem. „Nic niby tu nie zmienione, a jednak pozamieniane. Niby nie przesunięte, a jednak porozsuwane. I wieczorami lampa już nie świeci. Słychać kroki na schodach, ale to nie te. (…) Coś się tu nie zaczyna w swojej zwykłej porze. Coś się tu nie odbywa jak powinno. Ktoś tutaj był i był, a potem nagle zniknął i uporczywie go nie ma…”
„(…) boi się, że zaśnie i nigdy się nie obudzi. Wie, że jest stary,
rozumie, że śmierć jest bliżej niż kiedykolwiek, ale chciałby móc się pożegnać
z tymi, których kocha. Nie chce zasnąć w samotności i nigdy się nie obudzić.” 💔
0 comments
Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)