Paweł Piliszko - Przepraszam, bo ja pierwszy raz... - recenzja
NAJZABAWNIEJSZA książka (i to taka, przy której mało estetycznie wręcz dławiłam się z powodu szczerych napadów śmiechu, a nie ledwie uśmiechałam), jaką przeczytałam w tym roku, a właściwie... w życiu? Oto i ona - zawodnik ostry, niebiorący jeńców, niczym główni bohaterowie powieści, czyli sanatoriusze lub sanatorianie maści wszelakiej, bo rozweselający do łez niemalże każdą (sic!) z 287 stron. Zanuciłabym, że nie wiem, jak do tego doszło - ale wszyscy wiedzą już, że śpiewać nie potrafię, a ja po lekturze tej utrzymanej w konwencji doskonale przewrotnego, ironicznego felietonu opowieści jestem świadoma, iż Pawłowi Piliszko z owym okrutnym rodzajem (nie)muzyki nie po drodze. Mnie zaś po alejce parku zdrojowego - jak najbardziej. Wiedzieć Ci bowiem trzeba, że w zakrawającym już na dinozaurzym życiu, choć wówczas jeszcze nie geriatrycznym, zwiedziłam sanatoryjnych terenów bez liku. Swawole Ciechocinka czy Inowrocławia umarły kilkaset moich szarych, i tak przecież zresztą nielicznych, komórek już od samych obserwacji podczas krótkich wizytacji. Co roku (odkąd lat liczyłam sobie zaledwie trzy - tak, kłodzka powódź) spędzałam miesiąc wakacji w stosunkowo spokojnych i niewątpliwie malowniczych Dusznikach-Zdroju (czasem więcej). O pobliskiej Polanicy-Zdrój, którą niekiedy nawiedzałam, mogłabym napisać książkę. Skóra, fura i komóra, wszystko w trakcie lansiarskiej gonitwy między kursem do Pijalni Wód Zdrojowych a na kolejną operację plastyczną. Groza. Wyjątkowo ukochałam sobie jednak zupełnie inną mieścinę - Kudowę-Zdrój, którą dałoby się przyrównać do niewielkiego, imprezowego piekiełka, utrzymanego w nęcąco egzotycznym klimacie, w jakim nawet dziewięćdziesięcioletni Zenek doznał Cudu Sanatoryjskiego i w trakcie usiłowań zdążenia z rehabilitacji na wieczorny dansing zgubił po drodze balkonik. Ależ on wywijał, widziałam! A że zjawiska niezwykłe chodzą parami, znalazł podczas tej dzikiej imprezy miłość. Łzy miałam w oczach sama, gdy babuleńka Stasia na parkiet z wózka wstała. Wyskoczyła raczej, ba! Zatem owszem, Piliszko przedstawił świat aż za dobrze mi znany...
“No dupy nie urwało... Za to w łazience ceratkę PRL-atkę urwało za pierwszym pociągnięciem. Ceratka miała za zadanie odgradzać prysznic od reszty łazienki - teraz jest kaleką niestety. Zasłonki okna nie urwało, bo jest nie do przesunięcia. Szyna jest tylko iluzją ruchu. Zasłony zatrzymane w czasoprzestrzeni pewnie pamiętają niemieckich generałów.”
Do dziś pamiętam traumatyczny pomysł wybrania się popołudniową porą do smażalni w Dusznikach-Zdroju podczas przerwy obiadowo-kolacyjnej sanatoriuszy w trakcie pewnych wakacji, ale do tego jeszcze wrócimy. Tak jak i do tego, że jeśli masz w planach pójść na przystający do Jana Kazimierza (nie, nie tego!), Ziemowita (tym bardziej nie!), Moniuszki (pudło!) albo innego sanatorium basen - powinieneś mieć okulary. Posmarowane kryjącą, czarną emalią. I jeszcze do tego, że jeśli już życie Ci niemiłe i zapiszesz się na kuracjuszowską stołówkę, to przynajmniej warto byłoby zabrać Tommy Guna albo inną kuszę. Wtedy zagwarantujesz sobie choć jeden procent przetrwania. O kwestiach tych ważkich jednak później. Najpierw udowodnię Ci, że Autor “Przepraszam, bo ja pierwszy raz...” to bez mała szaleniec. Wyobraź bowiem sobie, że - o czym (jakimś cudem wciąż stąpający po właściwej stronie ziemi) opowiada z niepowtarzalnie czarnym poczuciem humoru w książce, pewnego dnia wpadła mu do głowy myśl, jakiej nie powstydziłby się wariat z pokoju bez klamek. Taki w kaftanie. Otóż: w kolejnej rundzie misji straceńczej, walką o zdrowie zwanej, doszedł do wniosku, że pojedzie do SANATORIUM. Tak, wiem. Jeśli nie miałeś z owym zjawiskiem do czynienia, zapewne stukasz się teraz w czoło. Z powodu moich słów, nie odważnej idei Pisarza. Jak wszak głosi teoria, przecież to tam właśnie, podczas turnusów najrozmaitszych, wraca się do pełnej formy, glorii i chwały, lecząc ze wszystkiego i wracając o dziesięć lat młodszym. Gładkie założenia z praktyką zazwyczaj nie mają wspólnego. Niekiedy nic - i w przypadku sanatorian to jest najczęściej taki przypadek. I tak, cuda się zdarzają, bo przecież babci Stasi przynieśli suknię z welonem, a Zenkowy balkonik grzecznie z wózkiem w kącie stał, jak na ślubie kilka lat potem wywijali. Zapewniam Cię jednak na bazie obserwacji wieloletnich, w których to jestem iście szpiegowska: w sanatorium się nie zdrowieje, tam się choruje. Zapada na schorzenia, jakie filozofom przyśnione, koszmary by uwiły!
“-Z czym Pan przyjechał? (...)
-Kręgosłup. Noga. Ręka. Cukier. Płuca. Nadgarstek. Kolana. Biodra. Szyja...”
Pan Piliszko, w czasie trwania opisywanej akcji występujący także jako Misio, Don Juan, tudzież niedoszły golfowiec geriatryczny, też doskonale wie, z czym to się je. Albo z czym się nie je - jeśli się na sanatoryjnej stołówce wybierze złą dietę, spóźni na posiłek o piętnaście-minut-przed-czasem, tudzież dosiądzie do nieodpowiedniego stolika. Aby trafić do właściwego, niezbędna jest przebiegła taktyka i konsekwentna strategia, ale tego dowiesz się już z książki. Aby zarysować Ci, co jeszcze w niej znajdziesz, przybliżę ulubione przygody, o których z niegasnącą swadą opowiada Pisarz-Narrator-Bohater. I to taki godny podziwu - wszak przeżył! Na krucjatę “jadę do sanatorium o siebie zadbać” wybrał się przygotowany. We wszystko, co zbędne, tekę choroby wliczając. Tak oto na piętro trzecie przybytku, po stoczeniu walecznej bitwy o jednoosobowy pokój (d’Arc klaszcze, staruszkowie płaczą i chrapią stadnie!), dobytek w walizce, Biedronkowych siatach i Ikeowskich torbach taszczył razy tyle, że gdyby gościł w Zdrojowym Domu jakiś Cygan, z pewnością właściciel manatków padłby ofiarą rabunku. Łatwą - jako że wyznaczył sobie cel śmiały: ani razu nie skorzystać podczas pobytu z windy. Konieczność reanimacji po pokonaniu schodów 82 rozumiem - wszak w lutym miną trzy lata, odkąd z kanapowco-chipsowca-czekoladowca przeistoczyłam się w dziewiętnaście kilogramów lżejszą bestię, z wrzaskiem radosnym (“zaraz się wyżyję”) dobiegającą do ciężarków. Po prostu uznałam podówczas, że mniej narazi mnie ta przemiana na odpowiedzialność karną, niż bez-taktyczno-napoleońsko-planowa szarża na niewartych krzty uwagi wrogów. Wszyscy skorzystali, póki co. Dumny, bo w końcu na szczycie schodów Paweł także. Tak oto stanął z ostatnią, nieco tylko po małym, lodowym upadku podartą torbą przed odrzwiami wywalczonej pazurami kawalerki. Dwa kroki do przodu - kaloryfer bez pokrętła, który na względzie ma fakt, iż staruszkowie zawsze marzną (stopni sto, gorzej niż ze schodami). Przy nim stolik i krzesło, jakiego noga faktu na względzie nie ma takiego, że nie powinna się rozjeżdżać we wszystkie strony świata, to jest apartamentu. Pół kroku w prawo, łóżko. Trzeszczy, ale nie jest najgorzej. Łazienka zasługuje na miano KRÓLOWEJ tej historii. Zapewniam, opisy starć z równie waleczną co Pan Misio ceratką w obowiązkową kratę, tulącą się nie tam, gdzie trzeba, czyli wszędzie - TO MISTRZOSTWO! Stand-up zrobiłby furorę. Z tym, że może w ubraniu... No cóż. Pokoik ciasny, ale przynajmniej własny. I żadne dźwięki, ciała obce opuszczające, niepokoić nie będą. Będą...
“Niech ci emeryci przestaną w końcu tańczyć!!! Od wpół do siódmej napierdalają po parkiecie jak jakieś myszoskoczki, a jutro znowu będzie parada snujących kapciarzy. Oni tu wszyscy jadą na patencie: o jejku, jejku, jaka/jaki jestem chory i obolały, a jak tylko skończą się godziny zabiegów, to szatany w nich wstępują. Niech pani im chociaż każe ściszyć tę muzykę! Proszę!”
Łóżko niby takie niepozorne było, ale kiedy tylko ciało przytulić się do niego chciało, po dniu wykańczającym (bo dla niewprawionego w niepowtarzalnym sanatoryjnym boju) wyspać się nie dało. I to nawet nie dlatego, że było w związku z niesfornym krzesłem. ŁUPanki, która rozległa się niemalże od razu po kolacji, dolatującej wiernie, niczym koncert metalowy grany na żywo, pozazdrościłby każdy remizowy DJ Młot. Pneumatyczny. Wszak wiadomo, w sanatorium się nie wypoczywa - jak udowadnia już owe zjawisko, czyli wieczorek zapoznawczy. Och, cóż to będzie na jutrzejszym, pełnoprawnym dansingu, kiedy uformują się sojusze, kliki i elity, przy których te licealne (ze szkół płatnych i z mundurkami) przypominają bawiące się w piaskownicy dzieci. Tu już tylko kamienie nerkowe, choć - co szybko ustalił tym razem taktyczny Gigolo - na parkiecie nic nie ma znaczenia. Jest tu każdy - i poluje albo właśnie jest polowany. Są cekiny, srebra, złota i dewocjonalia. Pudle różowe, fioletowe, niebieskie oraz po ataku kosiarki. Łańcuchy na golfach i sweterki w serek na zaprasowanych w kant spodniach. Disco polo szamoce się o lepszy bit z przedwiecznym disco, wszystko okraszone oczywiście sprośnymi żartami wodzireja Miecisława. Mścisława chyba. Jest kółeczko, panie proszą panów, odwrotnie i parostatkiem wielki rejs. Płyną nawet górale, którym nie żal - no, przynajmniej po paru głębszych, kilku toastach i pięciu rozchodniaczkach. I dziwi się kto potem, że kolejnego poranka przygarbieni, papucie powłóczone, spojrzenia zamglone - niby nie dowidzą. No chyba, że ktoś po zabiegi w kolejce do lekarza albo w ogóle w kolejce nie stał. Na przykład do sklepu z pamiątkami, w którym wszystko jest uzdrowiskowe. Wiadomo, z uzdrowiska, uzdrawia, toteż emerytki zakupują hurtem. Cóż... można potem chociaż z rozpaczy nad ogołoconym portfelem popłakać, będąc przytulonym do firanki. Przynajmniej, jeśli się miało tyle lwa w sobie co Narrator, by koniem trojańskim wjechać do jednoosobowej komnaty. Może on zresztą w to krzesło przygrzmocił i do tego pokrętło od kaloryfera urwał...
Powyżej, we właściwej sobie, a zatem skrajnie zwichrowanej historii o historii, przytoczyłam Ci wariację na temat przygód Pawła Piliszko, który - zgodnie z tytułem książki - pierwszy raz wypłynął na bezkresne, sanatoryjne wody. I przy okazji tych zdrojowych się napił; potwierdzam - raczenie się nimi z ogona kubka kociego wynosi tę sztukę na niedościgniony poziom! 😉
Mogłabym dorzucić wiele prywatnych anegdot na temat podobnych przygód, ale z uwagi na parę klauzul poufności o rzeczach widzianych (i niestety nieodzobaczonych), ostrzegę Cię tylko przed kilkoma. Wypracowane praktyką własną:
- Nigdy, przenigdy nie spaceruj w trakcie przerwy między sanatoryjnymi obiadami a kolacjami (dla bezpieczeństwa, późnymi popołudniami także nie) w pobliżu znajdujących się w słońcu ławek latem ani wiosną. Zaręczam, kąpiel oczu nie pomaga po ujrzeniu kuracjuszek opalających się topless, właściwie prawie naked, niezależnie od wieku oraz figury. Panów wolę nie wspominać... Smażalnia na pełnej, pełnej bardzo! Parkowy, naturalistyczny w istocie relaks na słońcu musi być dobry na reumatyzm... Niezależnie od tego, ile miejsc siedzących ów zajmuje.
- Jeśli, nawet na wyjeździe prywatnym, zamierzasz skorzystać z opcji wykupienia posiłków na sanatoryjnej stołówce, przygotuj się na... WSZYSTKO. Absolutnie wszystko. I wiedz, że jesteś na przegranej pozycji, jeżeli pierwszego dnia nie wbiegniesz na nią (te babcie też umieją biegać, niebooojsia, wieczorem zobaczysz!) z bronią w ręku (widelec odpada, one mają w torebkach, jak i wszystko inne) i bojowym okrzykiem: THIS. IS. WAAAAAR. Sparta też może być, ale w wersji wzbogaconej o współczesną naukę na błędach.
- Gdy zauważysz dopisek “zdrojowe” na czymkolwiek, od papieru toaletowego w lecznicze kotki zacząwszy, poprzez pijałkę do wody w kształcie pieska, aż na saszetce (nie)cukru skończywszy i jeszcze dasz się tą zdrojowością omamić któremuś z ozdrawiających sanatoriokrążców (uwaga: bywają też statyczni!), możesz już wziąć kredyt. Albo dwa, bo dla stryjecznej cioteńki drugiej żony kuzynki trzeciego męża sąsiadki też weźmiesz. ZDROJOWE!
- O ile osobiście z łaźni przybasenowych korzystam w kostiumie kąpielowym, o tyle najwyraźniej natryskom w przybytkach sanatoryjnych, a raczej ich turnusowym gościom takie zasady są obce. ALE, ALE, PRZYNAJMNIEJ CERATEK NIE MA!!! No cóż... może jednak szkoda.
- Jeżeli udało Ci się (nie w godzinach słonecznych) odpoczywając na ławce w parku zdrojowym zaobserwować ciekawe zjawisko w postaci eleganckiego, co rusz inaczej ubranego pana, który rano zabawia rozmową (by now!) podczas spaceru blondynkę, po obiedzie brunetkę, a na dansing odprowadza rudą - zacznij go śledzić! Tylko tak, żeby się nie zorientował, z dziesięciu kilometrów najlepiej, bo ten to żadnej nie przepuści. Zaręczam, że pewnego dnia zobaczysz PRZEDSTAWIENIE ŻYCIA. Jako że modele tacy to utracjusze i kurw...kuracjusze zawodowi, w bojach zaprawieni, jakiejś niedzieli odwiedzi go wiernie czekająca w domu na powrót amanta żona. Stęsknił się z pewnością, taka niespodzianka! PRZYSIĘGAM, obserwowane osobiście w każdym akcie. Żona idzie z jednej strony wielkiej zdrojowej fontanny, skręca w lewo... bo męża wypatrzyła, tylko że tym razem po jego lewo blondi, po prawo różowy pudel, co się ograniczać. Jedną tuli, do drugiej ha-ha, integracyjny wszedł już na grubo. Tenże niewierny, niepomny zbliżającej się tragedii, także w lewo daje. No błąd, myślę sobie, ciumkając wodę zdrojową tym razem z wielbłąda, just for fun ten kształt. Jak po chwili ślubna nie ruszy na trójeczkę w tej niedzielnej garsonce, parasolką ogromną (choć dla pary, czworokąta w planach niet!) wywijając tak, że w szermierce triumfy by święciła! Jak się nie zaczną ganiać dookoła tej fontanny pięknie do wrzasków wtóru niewybrednych! Jak w niej amant nie wyląduje, bronią okładany bez pamięci! Achhhhh, pyszne to było. Wodą ze śmiechu się oplułam, a park zdrojowy tak od zbiorowego zatrząsnął, że aż przepłoszył tych, co się do smażalni bez ręczników zbliżali, uff. No to sobie raczej jeszcze zaobrączkowani do kościółka razem nie poszli, choć niespodzianka się udała. Chyba, że na egzorcyzmy - bo rok później tego samego (ZAWSZE SAMEGO) pana spacerującego widziałam, z nosem w kapciach albo w telefonie. Choć co tam oglądał... Nic, uwierzmy w magiczne nawrócenie parasolką. 😉 Worth to check!
PS Całość recenzji napisana z przymrużeniem oka - choć na faktach! Tak jak i powyższe, oj bardzo przeze mnie doświadczone, a ja tylko zdroje lubię...
Tyle ode mnie. Więcej, lepiej i jeszcze bardziej z pierwszej ręki w “Przepraszam, bo ja pierwszy raz...”. Ta książka jest tak skrajnie i w dodatku ze smakiem zabawna, że wciąż nie dowierzam, iż powstała. Sam Piliszko winien jest mi zaś spore odszkodowanie. Podczas lektury jego opowieści, mój wampirzy puls wielokrotnie podniósł się z uwagi na niekontrolowane i długie napady śmiechu do poziomu grożącego zawałem (czyli powyżej 40 bps). Sądzę, iż powinnam wnioskować nawet o ufundowanie prywatnego turnusu sanatoryjnego. Tylko błagam - bez prysznica z ceratką. I może tym razem bez odlatujących gdzie-bądź lasko-wózko-balkoniko-kul, bo już tamte Stasiowo-Zenkowe nieomalże mnie na inny świat wyprawiły, kilkunastokrotnie młodszą, a kto by wtedy te halucynacje spisał. Za to... z kuracjuszami, którzy zdrowieją umyślnie i (na)umyślnie? Chociaż przyznaję, nudnie-paskudnie by wtedy na tych alejkach zdrojowych było. Pisarz, rozważyć! 9/10 - najlepsza komedia, jaką czytałam. Gimme, gimme more. Nie, panie Pawle - nie Abby, błagam...
0 comments
Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)