Marek Krajewski - Ostatni pisarz - recenzja

by - 16:35:00

Największe tegoroczne zaskoczenie. Przedstawiam Ci najlepiej podaną książkę, ukazującą świat w krzywym zwierciadle. Takim, którego odbicie powoduje niezliczoną ilość śmiechu - choć również tego przez łzy. Bezlitośnie obnażającym absurdy wszechobecnej politycznej poprawności; stanowiącym niezwykle udany, bogaty w słowotwórcze wariacje, pastisz czasów tak pełnych nieracjonalności jak nigdy wcześniej. “Ostatni pisarz” zachwyci fanów serialu “Black Mirror” i... kapitalnego filmu “Dziewiąte wrota”. Warto jednak zauważyć (i pochwalić) fakt, iż do twórczości Marka Krajewskiego bez dwóch zdań można by przyporządkować dawne hasło promocyjne sieci Media Markt. 😉  

Wyobraź sobie świat przyszłości. Jest rok 2079. Czterdzieści lat wcześniej, po trzeciej wojnie światowej, powstały Stany Zjednoczone Europy ze stolicą w Berlinie. Ich protektoratem została Rosja aż do granic z Chinami. Paneuropa podzielona jest na trzydzieści stanów, z których najdalej na wschód wysunięte są te tworzące dawną Polskę. W każdym z nich panuje ustrój dobrobytu i powszechnej szczęśliwości. A także wszędobylskiej elektronicznej kontroli każdej jednostki ludzkiej. Wszyscy posługują się „smartajami”, będącymi inteligentnymi fonosoczewkami kontaktowymi. To skrzyżowanie mikrokomputerów i mikrotelefonów, których funkcje uruchamiane są ruchami gałek ocznych. Tradycjonaliści używają „fonoków” noszonych jak tradycyjne okulary. Dzięki tym urządzeniom, które rejestrują wszelką elektroniczną aktywność użytkownika, każdy wpięty jest w wielki system sieciowy, rozciągający się nad całym kontynentem i podlegający ścisłej kontroli odpowiednich służb publicznych. A te mają pełne ręce roboty, tropiąc osoby nieprawomyślne, których jest niemało, choć ustrój Paneuropy jest bardzo postępowy i powinien zadowalać nawet najbardziej wybrednych zwolenników inżynierii społecznej. Istnieje wykaz słów zakazanych kwalifikowanych jako „mowa nienawiści”. Za użycie zwrotu „stary”, uważanego za oceniający i frustrogenny, grozi skierowanie na odpowiedni kurs reedukacyjny, którego adept przez cztery tygodnie musi wysłuchiwać wykładów o tolerancji. To samo może spotkać każdego, kto zwróci się do innego człowieka, określając jego płeć. Królują więc różne formy „osobopostaci”. Elitarne dwudzieste liceum we Wrocławiu nosi imię „Bojowników o Równość i Różnorodność”, a na uczelniach pełno studentów rodzaju męskiego chodzących w damskich garderobach. W restauracjach serwuje się dania w rodzaju „tofu zapiekanego w białku z karaluchów”, a do kawy używa się mleka z prusaków. Starców jest jak na lekarstwo, gdyż poddawani są eutanazji, by swoim wyglądem i nieporadnością nie psuli humoru “młodopostaciom”. Oczywiście w tak skonfigurowanym świecie nie ma także miejsca dla religii, a wszelkie osoby przyznające się do jakiejkolwiek wiary usuwane są na margines życia społecznego.   

Rewolucyjne zmiany dotknęły również wszelkie odmiany sztuki. Filmy tworzone są przez wszechwładną sztuczną inteligencję według jasno określonych kanonów, a literaturę piszą praktycznie tylko kobiety, gdyż „czynnik męski” został uznany za mizoginistyczny oraz zbyt brutalny dla odbiorcy. Uczelnie literaturoznawcze są całkowicie zdominowane przez feministki. Istnieją tylko kierunki eliminujące wszelkie przejawy samodzielnego myślenia i oderwane od tekstów źródłowych. Próbka?      

„Niedawno jedna z osób studenckich napisała i odczytała na zajęciach pięćdziesięciostronicowe opowiadanie o kazirodczej miłości Juliusza Słowackiego do Salomei Bécu. Świetne. Arcyciekawe. (...) I tego właśnie powinniśmy dzisiaj uczyć. (…) No i robimy to.”   

W ten sposób powstał świat wyśniony przez Altiro Spinelliego oraz Antonio Gramschiego – włoskich kom*unistów, których idee przyświecają wielu dzisiejszym kierownikom Unii Europejskiej, co ci zresztą przyznają całkiem otwarcie. Za najważniejsze uważali oni tak zwany „marsz przez instytucje”, zwłaszcza kultury i nauki oraz narzucenie ludziom „właściwiej” ideologii, a w efekcie także świadomości, na straży których miało stać totalitarne, wszechogarniające państwo.  

Ale natura nie znosi próżni. W restauracjach za odpowiednią sumę można zjeść mięsny posiłek, a ludzie po cichu, gdy nikt ich nie słyszy, nadal używają staroświeckich określeń typu „pan”, „pani” i innych zakazanych zwrotów. Także sztuka tworzona przez sztuczną inteligencję pod dyktando feministycznej jaczejki w znacznym stopniu się przejadła. Wśród bardziej wyrobionych odbiorców zaczynają więc królować „logomachie” - przedstawienia z udziałem publiczności, na których „logomachowie” snują opowieści tworzone we własnym umyśle, jak u zarania dziejów czynili to „Oajdowie” – wędrowni pieśniarze i recytatorzy na dworach greckich królów, tacy jak Homer. I tam zaczyna powstawać sztuka, która powoduje pierwsze rysy na, zdawałoby się, niewzruszonym Paneuropejskim tworze z piekła rodem... 

„Nigdy nie sądziłem, że w epoce, w której przyszło mi żyć, nastąpi renesans najmroczniejszych zabobonów. (…) na powierzchnię codzienności wypłyną przeraźliwe zbrodnie w przebraniu postępu. I ujawnią się zwierzęce instynkty, urągające postawie człowieka nowoczesnego. A mnie – staremu policjantowi – przyjdzie stawić im czoła. Albo może nawet częściowo im ulec?” 

Od wielu lat pracujesz we wrocławskiej policji. Jesteś tuż przed emeryturą i marzysz, że wydasz swoje pamiętniki z czasu służby. Wyznaczyłeś sobie jednak ostatnie zadanie. Od dawna tropisz nieuchwytną postać, która sprowokowała siedemnastoletniego „afropolaka” Kevina C. do zamordowania swojego kolegi. Odbyło się to na lekcji „logotechniki” na której uczniowie rywalizowali na opowiadane przez siebie historie. Gdy przyszły denat bezapelacyjnie zwyciężył, drugi z zawodników wbił mu przy całej klasie w serce japoński nóż do patroszenia ryb. Jak się później okazało, tajemniczy głos w jego „smartajach” od dłuższego czasu zachęcał go dokonania tego czynu, używając także nieznanego nikomu ze współczesnych języka. Ponieważ uznano, że de facto winny zbrodni jest Internet, morderca został skazany jedynie na trzy lata więzienia, z których dwa spędził w alpejskim sanatorium. Jak się okaże, nie był to jego jedyny przerażający czyn, a internetowy demon da jeszcze o sobie wielokrotnie znać, mnożąc swoje ofiary i wybierając je spośród najbardziej obiecujących logomachów...   

„Witaszek był po prostu, nawet w doborze garderoby, nieco staroświecki (…) jako konferansjer logomachii (…) musi bywalcom swych spektakli pokazywać elegancki i nieco staromodny sznyt.”  

Nazywasz się Mateusz Witaszek i jesteś organizatorem najlepszych we Wrocławiu seansów logomachii. Za chwilę ma zacząć się jeden z nich z udziałem nowo odkrytego przez Ciebie doktora Stecia. Od niego zależy Twój los – wyprzedałeś za grube pieniądze wszystkie bilety, a publiczność nie może odejść zawiedziona. W przeciwnym razie grozi Ci bankructwo. Solonarrator wkracza na scenę i przystępuje do snucia swojej opowieści. Zaczyna od wysokiego C – oznajmia, że uczestniczył w dwóch obrzędach odprawiania egzorcyzmów. Czujesz, jak cierpnie Ci skóra; wszak w nowoczesnym społeczeństwie nie ma miejsca na tego rodzaju zabobony. Przez publiczność przebiega szmer dezaprobaty, a Tobie przypada w udziale czarne przeczucie, że do swojego przedstawienia wybrałeś niewłaściwego człowieka. Nie wiesz jeszcze, że jego monolog zawiedzie i Ciebie i słuchających w prawdziwe piekielne otchłanie i na zawsze zmieni Twoje życie...    

„Na ogromnej szybie gabinetu ujrzał gładko ogoloną twarz z trzema bliznami. (…) Zmarszczył brwi. Tak, robił ponure wrażenie. I o to mu chodziło.” 

Jesteś prezesem ogromnego konsorcjum medialnego. Tymon Petri, prezentujący typ twardego mężczyzny, wyznającego zasadę, że bez względu na okoliczności najważniejszymi przymiotami są: twardość charakteru, stałość i niewzruszoność. Z zamiłowania jesteś literatem, wydałeś nawet manifest, w którym potępiłeś w czambuł współczesną literaturę i wezwałeś do tworzenia nowego typu powieści, w których główną rolę mają odgrywać honor, odwaga i inne pierwiastki tak obce obecnie tworzącym pisarkom. Na razie podejmujesz walkę ze sztuczną inteligencją i promujesz spektakle logomachii. Marzysz, aby Twój syn Hilary stał się najsławniejszym z logomachów. Od najmłodszych lat wdrażasz go do tej roli, każąc pisać opowiadania i wygłaszać je z odpowiednią dykcją. Jednak żadne z nich nie spełnia Twoich wymagań, więc stosujesz wobec niego odpowiednie sankcje. Za karę odbierasz mu ulubione zabawki i zamykasz w niewielkim pokoju, aby mógł w spokoju oddawać się sztuce tworzenia. Wypuścisz go z niego dopiero wtedy, gdy uznasz, że osiągnął odpowiedni stopień literackiego rozwoju. W najgorszych snach nie przypuszczasz do jakiej tragedii doprowadzi to nie tylko Twoją rodzinę, ale także wiele innych osób...   

„Ostatni pisarz” Marka Krajewskiego jest niezwykle brawurowym cyberkryminałem. Wyobraźnia Autora zawodzi czytelnika w sfery, w których bogactwo wydarzeń, opisów wykreowanego przez niego świata oraz literackich suspensów wprost zapierają dech w piersiach. Powieść uwodzi, frapuje i przestrasza, nikogo nie pozostawiając obojętnym. Los „ostatniego pisarza”, który nieodparcie kojarzy mi się z tym będącym udziałem Mistrza stworzonego przez Michaiła Bułhakowa - jak w soczewce oddaje dolę wszystkich, którzy ukazują prawdę o zdegenerowanym społeczeństwie sytych, bogatych i do cna postępowych. Zresztą analogii do „Mistrza i Małgorzaty” jest dużo więcej. W książce potwierdza się bowiem stara prawda, że nawet najnowocześniejsza i całkowicie odhumanizowana ideologia nie jest w stanie zabić mistycznego pierwiastka w ludzkiej duszy. Raz jeszcze okazuje się, że zło, nawet gdy oficjalnie jest prawie wyplenione, zawsze znajdzie przystęp do człowieczego serca. A szatan faktycznie istnieje. Podobno najbardziej odpowiada mu stan, w którym już prawie nikt w niego nie wierzy – dokładnie tak, jak w Paneuropie.  

Książka Krajewskiego jest też wspaniale skonstruowaną dystopią. Opisywany przez niego świat jest oddany z niezwykłą precyzją i musi budzić przerażenie przynajmniej w każdym, kto nie stał się ofiarą „heglowskiego ukąszenia” i nie zamyka oczu na krzyczące wprost fakty. Przywołuje on oczywiste skojarzenia z ciągle postępującą lewicową ewolucją Unii Europejskiej, zmieniającą się z żelazną konsekwencją we wszechmocne superpaństwo, gdzie margines wolności staje coraz mniejszy, a stopień kontroli obywatela i zmiany jego świadomości odbywają w błyskawicznym tempie. Autor bardzo inteligentnie i z wielkim wyczuciem rysuje ponury w swojej istocie obraz życia w Unii Paneuropejskiej, czyniąc to zresztą w sposób bardzo dowcipny. Jednak czytelnikowi, po początkowym rozbawieniu, więźnie śmiech w gardle, zwłaszcza gdy sobie uświadomi, jak niedaleko jesteśmy od takiego właśnie świata. Który zresztą, jak się wydaje, nadchodzi wielkimi krokami...   

Warto podkreślić, że Autor w erudycyjny sposób bawi się słowem, zmieniając czas trwania akcji fabuły, niezwykle płynnie przenosząc się z przyszłości w przeszłość i odwrotnie, nie męcząc przy tym czytelnika. Choć trzeba przyznać, że wymaga to pewnego skupienia, ale też znacząco ułatwia recepcję książki. Szczególne wyrazy uznania należą się również za świetnie podaną intrygę kryminalna, której nie sposób rozwikłać przed poznaniem zakończenia. 

Co charakterystyczne. żaden z bohaterów powieści tak naprawdę nie zasługuje na pełną sympatię czytającego. Nawet tytułowy „ostatni pisarz”, choć akurat jemu najbliżej do tego ideału. Zupełnie, jak w „Martwych duszach” Mikołaja Gogola: „Jest tam jeden porządny człowiek – prokurator, ale i ten, prawdę mówiąc świnia”. Z początku budzący cieplejsze uczucia Tymon Petri, podejmujący przecież walkę z systemem, staje się w swoim dążeniu do męskiej doskonałości bezdusznym katem własnego dziecka.  

Czy istnieje więc nadzieja? Czy możliwa jest zmiana świata, w którym dusza ludzka znalazła się w żelaznych okowach postępu? Owszem, choć jest to bardzo nikłe światełko w tunelu. Na imię mu literatura. To ona, tworzona na spektaklach „logomachii” w sposób wręcz pierwotny, przywodzący na myśl zamierzchłe homeryckie czasy, powoduje powolne odnowienie zmysłu smaku i przywraca cień człowieczeństwa w całkowicie scyfryzowanym, odhumanizowanym uniwersum. U Krajewskiego, w sensie metaforycznym też „rękopisy nie płoną”, by przywołać nieśmiertelne słowa Wolanda, stając się zagrożeniem dla panującego systemu. Warto w tym kontekście przywołać znakomite motto książki: „Literatura zmieni się w schronienie dla elit. Ja już je mam, ten dom z wielką biblioteką jest moją ucieczką. Zamknę się tutaj, odbezpieczę strzelbę i będę czekał na barbarzyńców”. Dzięki Autorowi w końcu wiem, że nie tylko nadzieja, ale i literatura umiera ostatnia...  

Wspaniała książka - jedna z najlepszych, jakie przeczytałam w tym roku! Mocne 10/10. 

You May Also Like

1 comments

Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)