Joanna Lampka - Droga do L - recenzja patronacka

by - 17:46:00

Droga do L. Road to hell. Droga do piekła - lecz dla niektórych nacji fonetycznie, najpiękniej: Droga do NIEJ.

Pierwszej i ostatniej kobiety, którą kiedykolwiek kochałam.

Bezimienna snująca swą powieść w powieści, przelewająca na kartki czystą, tak uzależniającą, adrenalinę - bo tym właśnie jest najnowsza książka Joanny Lampki: ADRENALINĄ, adrenaliną podsycaną ogniem. Historią podpalającą dosłownie i w przenośni cały świat. Ten, który otwiera swe ślepia dopiero pod osłoną nocy, wypełzając z najciemniejszych czeluści, jakich istnienia nie podejrzewa większość ludzi. Krwawy, zbrukany, poniewierający i czerpiący satysfakcję oraz korzyści z nieznania litości. Napędzany przez najmroczniejsze zwichrowania umysłu. Niebędący wytworem chorej wyobraźni, lecz współistniejący w ukryciu obok normalności.

Raj Utracony. Dziewięć kręgów piekieł. Raj Odzyskany (na pewno?).

Otulony ciasno niepokojącą melodią i trafnymi jakże słowami zespołu Hollywood Undead, o skądinąd słusznej nazwie (słyszysz ich głosy zza masek?), które pozwalam sobie przetłumaczyć:

Pozwól tej broni nas związać, ukryjmy się za żądzami / i pewnego dnia, kiedy obrócimy się w pył, zrozumie, że nas kochał / pozwól wszystkiemu spłonąć - spłonę pierwszy! / Boże... próbowałem - czy jestem stracony w Twoich oczach?”

Droga do Niej. Nieważne jaka; przeszłabyś każdą, byle tylko na powrót do niej trafić. Utraconą, piekielną, odzyskaną. Wszystkie. Aby znów, jeszcze raz, tylko na chwilę, muśnięcie rzęsami policzka, dotrzeć na moment do Niej, do Rzymu. I niech żyje Cezar...

Przedstawiam Ci swój patronat, odmawiający wypuszczenia mnie z szachu od długiego czasu. Powieść, dzięki której ustaliłam, jaka z polskich autorek cechuje się największym talentem, najszerszą wiedzą i niebezpieczną wręcz inteligencją. Kryminalnie sensacyjną, intrygancką, dark romansową historię o miłości, która spopieliła świat.

Drogę do Niej.

“To tylko zły sen. Wystarczy zamknąć oczy. To tylko zły sen. W końcu się z niego obudzę.”


Miałaś jakieś imię. Kiedyś, gdzieś, w innej czasoprzestrzeni. Cel, plany na przyszłość, maturę za chwilę. Starszego chłopaka i niewinną wiarę w dobre intencje. Teraz masz siniaki i otarcia na całym ciele, niewidzące od substancji psychoaktywnych oczy i jasne włosy zardzewiałe od zakrzepłej krwi. Klitkę bez okna z jednym meblem – brudnym i śmierdzącym łóżkiem, do którego wezgłowia jesteś przywiązana. Igłę wkłuwaną conocnie w żyłę, odór obcych ciał i głosy w głowie, jakie otaczają Cię naprawdę i nazywają najgorzej w różnych językach. Żadnego z nich nie rozpoznajesz – dopiero zamiarowałaś się ich nauczyć. Teraz zostało Ci już tylko życie - jakie? Minęła kaskada jednakowych dób, zmieniła się pora roku; ten, który Cię sprzedał... zniknął. Chciałabyś i Ty, lecz brakuje Ci takiej możliwości. Jak na Ciebie kiedyś wołali? Czy byłaś wierząca? Czy to ważne, gdy nic nie jest? Modlisz się już tylko o śmierć. Unosisz się nad ciałem, wegetujesz; gdzie cholerna, po angielsku chyba fuckin’, bo to słyszysz najczęściej, kostucha? I wtedy ten jeden przypadek, który część nazwie przeznaczeniem. Płynny angielski, to już wiesz, władczy głos. Stukot obcasów, jaki może tak rytmicznie czynić tylko ktoś pewny swojej kobiecości. Odgłos wydawany przez płaszcz ze skóry, a może lateksu. Jedno słowo: Key. W klubie Desires, do którego zostałaś sprzedana, jej imię wymawiają inaczej: Domina. Dochodowa dla multikulturowych właścicieli, a więc mogąca sobie pozwolić na więcej. Ta, która poniżaniem chcących tego i słono za to łożących, wypracowała sobie tutaj pewną pozycję. Rude, wijące się loki, chłód bijący od postury; przywdziana skrzętnie maska, uwidaczniająca dla Ciebie coś więcej w pierwszej chwili, w jakiej spojrzałaś w złotą zieleń oczu. Ty wymawiasz Key inaczej:


“Pierwsza i jedyna kobieta, którą kiedykolwiek kochałam.”


To nie były jednak Twoje pierwsze słowa; wyrazy pustej skorupy. Ciebie już nawet w niej nie było, dopóki Dominatrix Cię nie zmaterializowała Cię z powrotem – a może po raz pierwszy.


“Gdy tańczy się na krawędzi, można łatwo wpaść w otchłań.”


Podnóżek Key – to też brzmi dobrze. Znajdując się pod czymś w rodzaju jej kurateli, zyskałaś nieco więcej wolności i nie stałaś już na samym dole burdelowej drabiny. Nie miałaś zresztą intencji piąć się po jej szczeblach - zaczerpnąwszy dzięki Dominie kilka oddechów (choć powtarzałyście sobie półszeptem, że życie przecież nie składa się jedynie z ich sumy), rozbudziłaś w sobie chęć do wydostania się z tego parszywie piekielnego więzienia. Key miała jednak swój plan – a zresztą, jak się później przekonasz, zawsze aranżowała ich w bystropięknej głowie co najmniej kilka - który wyniknął z niewiadomych pobudek. Nie kochała Cię ani wtedy, ani być może nigdy... a jednak postanowiła Cię ocalić i, jakkolwiek paradoksalnie w tym miejscu by to nie brzmiało, uczynić kimś. Pewnego dnia w Twojej sypialni pojawiła się pierwsza książka. W ślad za nią - cały stos. Powieści po angielsku, dzięki którym biegle nauczyłaś się pierwszego obcego języka. Wcale nie dlatego, że marzyło Ci się nim władać. Debaty nad brytyjskimi romansami i sagami z innych krajów toczone wespół z Dominą, kiedy wszyscy inni spali, stały się Twoim światełkiem w tunelu. Cała byłaś wyczekiwaniem. Teoretycznie omawianie lektur i lekcje – tak naprawdę debaty nad życiem, sensem, wydumanym “kiedy, jeśli, gdyby” i... relacją zacieśniającą się między Wami. Czystą w jednym z najbrudniejszych miejsc na planecie. Pierwszą i ostatnią. Jedyną, niepowtarzalną i silniejszą niż śmierć. Tą, w którą zabrnęłabyś ZAWSZE i jeszcze trzy razy; dla jakiej zabiłabyś, by potrzymać za rękę wówczas gdy zniknie cały świat; zawsze – nawet wiedząc jaki będzie jej koniec.


“W tamtym czasie nauczyłam się, że receptą na sukces może być bezczelność. Ewidentne łamanie wszelkich zasad z pewną siebie miną.”


Potem nadeszły inne rzeczywistości - sojusz między czterema zaprzyjaźnionymi już zbiegami z okoliczności, wymuszenia, życie szalone (“jakby malował je Almodóvar”), karuzela wydarzeń, walka z systemem, napady, rozboje, próba odpłacenia się pięknym za nadobne panom, kradzieże, ucieczki, wreszcie trafienie na Love Island; Raj Odzyskany, który kwartet mścicieli w spódnicy przemienił w Erynie. Są eony plot twistów oraz motywów więcej, ale...


Znam Twój sekret. I jakbyś gorąco nie zaprzeczała - Ty również jesteś tego świadoma. Zawsze chodziło o tamten pokój pełen książek, a potem raczej niekończących się rozmów o nich i opowiadania własnych HISTORII O HISTORIACH, kiedy spisanych zabrakło. Zawsze chodziło o pierwszą i ostatnią, którą kochałaś w zatrzymanej czasoprzestrzeni, która - choć była bańką - tylko uleciała, miast pęknąć.


Podążałaś Drogą do Niej. Jedyną, którą zawsze będziesz już szła.


W “Drodze do L.” odnalazłam cytat, którym można udanie podsumować warsztat pisarski nieznanej mi dotychczas Joanny Lampki:


“Ludzie dzielą się na tych, którzy czytają i na tych, którzy piszą. Ta druga grupa jest o wiele mniej liczna. Bo jak wielką wyobraźnię trzeba mieć, żeby spróbować sobie napisać rzeczywistość, zamiast podążać śladem tego, co wyznaczył nam los.”


-nie przesadzę, uściślając: objawienie. Lektura jej książki szybko uzmysławia czytelnikowi, że ten ma do czynienia z kimś wszechstronnie uzdolnionym, mającym wiedzę na niezliczoną ilość tematów, będącym poliglotą i... posługującym się słowem jak mieczem. Co jednak najważniejsze: osobą, której wyobraźnia nie ma żadnych granic, a intelekt pozwala na zgrabne i w pełni logiczne zamknięcie dziesiątek wątków w powieść, od jakiej ani na moment nie można się oderwać. Swój patronat przeczytałam trzykrotnie – i za każdym razem poległam w boju, próbując policzyć, z jak dużą ilością wydarzeń i postaci mam do czynienia. A skoro już przy bohaterach jesteśmy - znać mistrza. Zapomnij o wprowadzaniu ich sztampowo: wiek, wzrost, kolor włosów. Oni płynnie, niczym zjawy, materializują się wśród stron... zupełnie jak żywi i co rusz zdradzają o sobie coś nowego. Za wielki plus poczytuję także fakt braku zerojedynkowości postaci i ich sprawiedliwej kreacji. Choć większość mężczyzn to w “Drodze...” zło wcielone, obok nich stają Ci prawdziwi i prawi (chóralne westchnięcie moich osobowości do Markusa). W sukurs kobietom niszczonym i głębionym przychodzą te stanowiące przeciwieństwo krystaliczności. Jest prawdziwie, choć wśród fajerwerków. Na szczególną uwagę zasługują także brak błędów stylistycznych i narracja, która cały czas toczy się formą przenoszącej do innego świata gawędy.


To książka o zemście i próbie naprawienia choć kawałka świata. Przyjaźni, poświęceniu, zdeterminowaniu oraz niezłomności. Przede wszystkim jednak to narracja o miłości, jaka zdarza się tylko raz; jednokrotnie w życiu. Kryminał, dark, sensacja, akcja, thriller, przygoda, erotyk, obyczaj.... wszystko to otulone białą mgiełką romansu. Połączenie, jakiego już w tej formie w literaturze (i nie tylko) nie znajdę, co z całą mocą stwierdzam.


Lektura “Drogi do L.” zakrawa na doświadczenie mistyczne (a jak wiesz, gardzę przesadą!). Choć obraz kinowy nie jest dla mnie atrakcyjny od lat, uważam, że to gotowy scenariusz na KILKA SEZONÓW absorbującego serialu. Wniosek ten nasuwa jedno pytanie: jak wielki pisarski geniusz trzeba przejawiać, aby zmieścić je na 470 stronach w absolutnie pełny, niemający żadnych przywar sposób? Tak, też nie znam odpowiedzi.


Czyż nie piękniej (choć i złudniej) czasem jest się jedynie ich domyślać?


I wciąż tworzyć historie o historiach, zawsze podążając jedyną słuszną drogą - Drogą do Niej. 10/10


“(...) mam do Ciebie bez przerwy mówić, nawet jeśli będzie mi się zdawało, że nie rozumiesz. No to mówię. I będę mówić do końca świata. Nie poddam się. Jestem uparty, zobaczysz jak bardzo.”

You May Also Like

0 comments

Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)