Krzysztof Czewojsta - Gimbaza - recenzja
W gimnazjum czułam się jak królowa życia. “Opowiem” Ci, jak do tego doszło. Wybierając się do nowej szkoły, tradycyjnie postanowiłam się nie wyróżniać - ot, wtopić w tło i dalej rozwijać swoją miłość do pisania, zgłębiania tajników angielskiego i poszerzania wiedzy historycznej. Skoro już przy nauce o przeszłości jesteśmy, na pierwszej lekcji tego przedmiotu cera cierpiącego na bielactwo nauczyciela, który dopiero później polubił mnie za miłość do tej dziedziny, przybrała odcień pomidora. Oto siedząca w pierwszej ławce trzynastoletnia ja pokazała mu bowiem liczący sobie ponad 500 stron zeszyt, w którym... były moje notatki i cała przerobiona podstawa programowa pierwszej klasy. Wielbiąc minione dzieje świata, postanowiłam bowiem rozpracować we własnym zakresie cały rok materiału w poprzedzającym pójście do szkoły sierpniu – owszem, w miesiąc. Ja nie zrobię? Jak chcę - wręcz przeciwnie. We właściwym sobie, już wtedy zawadiackim stylu obwieściłam, że na dobrą sprawę mogę już teraz odpowiedzieć z każdego działu czy zaliczyć wszystkie testy – wszak i tak finalnie będę miała piątkę. Cóż. Co to ja pisałam o tym niewyróżnianiu się? No właśnie, poszło mi świetnie. Pan S. w końcu docenił jednak, że ma nieco psychopatycznego partnera do historycznych rozmów w mojej osobie.
Jak się domyślasz, przystawanie do tła zupełnie mi nie wyszło. Być może wpływ miał na to fakt, że próg gimnazjum przekroczyłam w różowej bluzce, różowych spodniach, różowym sztruksowym żakiecie i marszczonych kozaczkach na dwunastocentymetrowych szpilkach. Owszem – tego samego koloru; w dłoniach dzierżąc nie plecak, a skompletowaną do zestawu torebkę ze srebrnym łańcuchem.
Tym bardziej uśmiechnął mnie cytat z “Gimbazy”, dla której historię o historii stworzę zaraz po tym personalnym intro:
“Tak oto już na dzień dobry przykułem uwagę wszystkich tam zgromadzonych mocium państwa, jakby nie wystarczyło, że byłem jedyny w niebieskiej koszuli z krótkim rękawem. Wszyscy inni mieli białe albo w ogóle jakieś swetry, ale ja przecież musiałem się wyróżniać.”
Niektórzy doszliby do wniosku, że może nie wpasowałam się jak kameleon, bo chwilę później nosiłam się jak bardzo smutny miś panda, czyli emo, nieco potem jak gotka-cyganka w spódnicy do ziemi, a przez chwilę w stylu scene queene, polegającym na jednoczesnym założeniu na siebie jak największej liczby kolorów i brzęczącej biżuterii. Well. Nudność jest nudna.
Czy ktokolwiek odrzucał mnie wtedy z powodu wiecznych metamorfoz lub wyrażania siebie stylem na różne, niekiedy z perspektywy czasu zabawne, sposoby? Nigdy. Jak przekonałam się później w liceum, szkołę tworzą ludzie - którzy mogą stać się Twoją drugą rodziną i sprawić, że czujesz się właśnie jak wybraniec losu (gimnazjum) lub uczynić z Ciebie ofiarę (szkoła średnia), dla której katorgą będzie nawet wyszeptanie słowa “szkoła”. A w gimnazjum “człowieków” miałam najwspanialszych. Dwadzieścia dziewięć osób, zżytych ze sobą bez żadnych klik; zbiorowisko, które skoczyłoby za sobą w ogień.
Po historycznym (dosłownie i w przenośni) popisie, szybko zostałam “głosem” klasy G – jak Great. Kimś odważnym, kto nie boi się powiedzieć, co myśli, wystąpić przed szereg czy porozmawiać z nauczycielem jak ze zwyczajną osobą. Przełożyć sprawdzian, godzinę lekcji czy zaproponować coś zupełnie innego. Wiesz, jak wspaniale czujesz się, kiedy wszyscy kochają Cię, doceniają i sprawiają, że jesteś ważny i... potrzebny? To uczucie nie do podrobienia, które wspominać można jedynie ze wzruszeniem – w kontrze do liceum, jakie wizualizujesz sobie mniej więcej na wzór jednej z baśni - Nerona, obserwującego z wygiętym w strasznym uśmiechu jednym kącikiem ust płonący Rzym.
W ślad za mniej lub bardziej korzystnymi układami (ech, to piękne pisanie wszystkim wypracowań w zamian za przekąski czy papierosy!) i klasą, której stałam się gwiazdą, podążały przyjaźń z wychowawcą (wuefistą kochanym przez całą naszą dwudziestkę dziewiątkę) czy znalezienie swojego przeznaczenia dzięki mojej wiecznej Muzie w postaci gimnazjalnej polonistki. Gdybym trafiła wówczas na kogoś innego, nigdy nie przeczytałbyś żadnej z tych liter... Niezliczone sukcesy na polu prozy i poezji, relacja niepowtarzalna już nigdy później - to temat na osobną historię, która jest jednak dla mnie zbyt ważna, aby opowiedzieć ją światu. Just for now.
Nigdy nie zapomnę słońca, które po południu raziło w oczy w sali 309 – wtedy było dla mnie po prostu blaskiem szczęścia, jak banalnie by to nie brzmiało. Dwudziestu dziewięciu osób włącznie ze mną, jakie zawsze się kryły, dzieliły fajką po trzy machy, zaliczały szalone biwaki, żartowały, odprowadzały (często okrężną drogą, byleby jeszcze chwilę porozmawiać) do domu przez garaże i... szanowały. Tej szkoły, zgodnie z TRAFNYM fragmentem książki “Gimbaza”:
“(...) ale prawda jest taka, że teraz, w ciągu następnych trzech lat, rozstrzygnie się de facto całe Wasze życie”,
która sprawiła, że jestem tym kim jestem. Osobą, jaka pomimo obecnego spełnienia oddałby wszystko za choć jeszcze jedną lekcję polskiego, a potem pięć kolejnych. A po nich wypalone w ukryciu papierosy, powrót do domu – nigdy samotny, rozłożenie się na podłodze z toną książek i słowników pochłanianych, bo chciałam (i miałam ku temu motywację); do wtóru utworów Eldo i PiHa, uczenia się czegokolwiek z powodu szczerej ochoty zajęcia czasu, by jak najszybciej minął wieczór - aby znowu pójść do ukochanej szkoły składajacej się z ludzi. To oni są miejscami, a nie na odwrót.
Dlaczego o tym piszę? Później zdarzyło się liceum – dla kontrastu. I tu znowu książka Krzysztofa Czewojsty:
“Do szkoły miałem całe pięć minut z buta, a jednak ten czas odczuwałem tak, jakbym stał w kolejce do lekarza albo mniej więcej tak jak Ż*y*d w drodze do gazowni.”
-a wcześniej byłam po prostu Królową Życia. Dzięki szkole, którą tworzą ludzie – ale która jest również odpowiedzialna za kształtowanie ich. A nie wszyscy mieli tyle szczęścia w trafieniu do najwspanialszego gimnazjum na świecie, co “Gimbaza” doskonale obrazuje.
“Mamy jednak wpływ na to, do jakiej szkoły nasze dzieci pójdą i na to, jakimi ludźmi będą wobec innych, jak będą traktować rówieśników oraz belfrów.”
Był rok 2007, kiedy w związku z awansem pracującego w policji ojca, cała Wasza trzyosobowa rodzina została zmuszona do przeprowadzki w zupełnie nieznane miejsce. Przenosiny do Łodzi zbiegły się w czasie z Twoim pójściem do gimnazjum; szkoły, po której w obcym miejscu nie wiadomo do końca czego się spodziewać. Idąc tam pierwszy raz, miałeś świadomość jedynie tego, że łatka “ten nowy” nie jest najgorszym, co może Ci się przytrafić. Po całym mieście krążyły straszne historie o uczęszczającym do gimby marginesie społecznym i codziennych patologiach na szkolnych korytarzach. Jako że intelektu już wtedy Ci nie brakowało, szybko spróbowałeś wkupić się w łaski całej plejady elementów, mających zadatki na stanie się klasowymi gwiazdami. Do zadania podszedłeś sprytnie i ambitnie – tu pogawędka, tam siłowanie się na rękę, wygłoszenie czegoś przystającego do “chcę usłyszeć” trzynastolatków głębokim, radiowym głosem czy... opowiedzenie się za odpowiednim klubem piłkarskim, kiedy trzeba – bo to przecież w ŁDZ must be. I przede wszystkim: tylko nie wygadać się, w jakim sektorze pracuje Twój ojciec, bo wtedy definitywnie nie będziesz miał życia. Czas mijał i jako tako wszystko się układało. Udało Ci się uplasować gdzieś po środku hierarchii – nie lider, ale też nie dno, będące obiektem niewybrednych żartów i mniej lub bardziej werbalnej agresji. Wyjazd integracyjny, pierwsze klasowe spory, nawiązanie przyjaźni, znajomości, przymusowych układów. Powolne wkraczanie w dorosłość w towarzystwie ochów nad częścią płci pięknej i próba ukrycia, że w Twoim teoretycznie bogatym domu dzieje się źle za sprawą nadopiekuńczego ojca i stosującej przemoc psychiczną matki. Wieczorami popularne gry na PC czy rozmowy na Gadu-Gadu, a niekiedy... polityczne kłótnie, bo przecież wiadomo, że każdy trzynastolatek jest specjalistą w tej kwestii. Błędy młodości - czyż nie najpiękniejszy czas?
“Otóż na papierosie bardzo łatwo poznaje się ludzi i w konsekwencji nawiązuje kontakty, a nawet przyjaźnie. To dobra rzecz, zwłaszcza przy uprawianiu polityki korytarzowej.”
Debiutujący “Gimbazą” Krzysztof Czewojsta ujął mnie już nietypowo podanym prologiem, w którym trafiające w moje poczucie humoru skrzyżowało się udanie z mądrością poglądów. Szczerze mówiąc, to jedno z największych tegorocznych literackich zaskoczeń, jakie poczułam czytając powieść. Ba! Kilkukrotnie upewniałam się, czy aby na pewno jest to pierwsza książka Autora. Wiele razy pisałam o tym, że pewien urok tkwi w tym, że pisarskie numery pierwsze są niepozbawione wad. Tymczasem w tej powieści nie znalazłam... ani jednej – i to w pełni obiektywnie rzecz ujmując. Na uwagę zasługuje fakt, iż książka jest bardzo dopracowana pod względem technicznym - znalazłam aż jedno powtórzenie i taką samą liczbę literówek. Za wadę niektórzy z pewnością uznają język, który momentami jest ostry – i składa się z mnóstwa przekleństw. Uważam jednak, że wzięcie tego za przywarę będzie głupotą oceniającego. Jaką bowiem mową wyrażali się wówczas (i czynią to nadal) między sobą trzynastoletni chłopcy? Zapomniał wół jak... i te sprawy! (Abstrahuję tu zupełnie od własnej, niespełnej władz umysłowych, persony, która będąc w tym wieku, znała na pamięć wszystkie słowniki archaizmów i nader chętnie ich używała! 😉) Jeśli nieparlamentarne słowa pasują do fabuły, są wręcz mile widziane. Podobało mi się również naprzemienne przekazywanie sterów narracji nastoletniemu bohaterowi i nauczycielowi polskiego, którego nie dało się nie cenić. (Jakby znajome...) Ogromną moc rażenia i urzekania ma także fakt, iż Czewojsta przenosi słowami w świat młodości - tamtej minionej ery, w której nocą słuchało się z pierwszego telefonu komórkowego polskich rapsów albo pobierało utwory na odtwarzacz mp3 z wiecznie psującymi się, chińskimi słuchawkami. Świata szkolnych sklepików, GTA, bułki pizzy (zjadłabym!), płakania przy Quo Vadis na polskim, smarkatych powiedzonek, spacerów z kolegami – byle porozmawiać; trzepaka, spotkań przy garażach czy zniszczonych klatkach blokowisk. Krzysztof, będąc prawie moim równolatkiem, zabrał mnie w sentymentalną podróż po tym czasie, do jakiego zawsze wraca się jedynie z pragnieniem choć chwilowej wyprawy w czasie wstecz.
Cóż. Jak napisałam w jednym ze swoich tekstów: tęsknić też trzeba się nauczyć.
“Gimbaza” nie jest jednak łzawą opowiastką dla pewnej mrocznej opowiadaczki historii ani tych, którzy cenią wspomnienia i odświeżenie ich za pomocą lektur. Przede wszystkim porusza bowiem istotne społecznie problemy: podział klasowy w szkołach, przemoc psychiczną i fizyczną zarówno w nich jak i poza nią, ułudę domowego szczęścia, a wreszcie fakt, że idąc do gimnazjum czy liceum, każdy nastolatek chce po prostu poczuć, że to jego druga, bezpieczna przystań. Niezależnie od tego, kim jest – pragnie być doceniony i ważny; otoczony ludźmi, z jakich można by stworzyć Itakę.
Mój ulubiony fragment “Gimbazy”? Wybór jest prosty:
“C.D.N.”
- Krzysztofie, znasz adres znajdującego się najbliżej mnie paczkomatu! 9/10 i niesamowicie mocny kandydat do otrzymania tytułu: debiut roku według Thrillerly.
Dorzucę adekwatny hashtag: #KonieczniePrzeczytaj! ♥
Smaczek dla wytrwałych.
O tym uroku reminiscencji pisałam...
Najczęściej historię o historii wieńczę powiązaniem muzycznym, jako że świrek dźwiękowy też narodził się we mnie w wyżej zarysowanym okresie i wciąż ma się doskonale. Tym razem coś fragment czegoś własnego, datowanego na chwilę po zakończeniu gimnazjum:
“(...) Pamięć człowieka, choć tak nieperfekcyjna, jest najdoskonalszym wynalazkiem. Pomimo różnorodności nacechowania wspomnień, te lepsze zawsze przewyższają te gorsze. I nigdy nie sposób z tych dobrych wybrać jedno - ważniejsze aniżeli wszystkie inne.
Mogłabym napisać o tym, jak przez pierwsze trzy miesiące gimnazjum każdego dnia ubierałam się na różowo. Albo jak zasnęłam podczas przerwy na boisku i wraz z koleżanką spóźniłam się na religię. Lub też jak przez całe lekcje wychowania fizycznego spacerowałam z przyjaciółką wokół hali, tocząc rozmowy o tym, jak to będzie, kiedy będziemy dorosłe. I choć obie liczymy sobie już prawie tyle lat, z chęcią wróciłabym do tamtego etapu. Jak i wczoraj, tak i dzisiaj – i każdego innego dnia mojego życia. Wyżej wymienione wspomnienia są jednak niczym, w porównaniu z tymi najbardziej dla mnie istotnymi.
Pamiętam jak pierwszy raz weszłam do tej, z zewnątrz całkiem niepozornie wyglądającej, szkoły. A potem, żeby sprawnie się po niej poruszać, musiałam przez kilka ładnych miesięcy spoglądać na tabliczki. Choć i nie tylko w pierwszej klasie zdarzało mi się pomylić. Albo mój zeszyt do historii z pierwszej klasy - nigdy później nie miałam już tak pięknego i pękatego notesu. I pomyśleć, że miałam czas, by do każdej lekcji zrobić kilka stron własnych notatek i przerobić materiał naprzód. Zaledwie o rok, ale któż zwracałby uwagę na takie detale?
Jednak wspomnienia, które wciąż wywierają wpływ na moje życie, powiązane są z pewną pasjonatką polskiego... (...)”
Miarą ważności niepowetowana strata.
0 comments
Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)