Po raz ostatni spoglądasz na rozgwieżdżone niebo rozciągające się nieskończonym bezkresem nad pogrążoną w nocnej ciemności Ziemią. Twoje oczy chciwie wpatrują się w błyszczącą poświatę drogi mlecznej, tkanej blaskiem kosmicznych kaganków i dyskretną poświatą księżyca. Jutro zabierzesz ze sobą ten obraz na odległość 12 lat świetlnych i nigdy już nie zobaczysz go ponownie. Po 150 latach podróży staniesz się mieszkańcem planety ochrzczonej z wdziękiem godnym rachmistrzów nazwą GJ1061D, która leży 114 bilionów kilometrów od Słońca. Z dumą myślisz, że niesiesz w sobie dziedzictwo Kolumba, Jamesa Cooka i tylu innych, jacy niepomni niebezpieczeństw i przeciwności, odkrywali nieznane lądy i obejmowali je we władanie na chwałę swoich suwerenów. Tym razem jednak podbój będzie całkowicie bezkrwawy, a jedynym monarchą - dumna ludzkość, zjednoczona w jednym celu - zasiedlenia planety, dającej nadzieję na odrodzenie cywilizacji, gdy Błękitny Glob stanie się całkowicie niezdatny do życia. A ta chwila jest coraz bliżej. Nawet teraz częściowo oddycha się przy pomocy aparatów tlenowych z powodu chronicznego zanieczyszczenia powietrza. Z dumą myślisz o osiągnięciach technicznych swojego rodzaju, który w niezrównanym geniuszu jest w stanie stworzyć cztery ogromne promy kosmiczne z napędem termonuklearnym, zapewniającym im osiąganie 1/10 prędkości światła. Jak srebrzyste pociski pomkną w niemającą końca otchłań wszechświata, by bezpiecznie dowieźć do nowego domu tysiące kolonizatorów. Z jeszcze większą satysfakcją dumasz o tym, że wszystko to jest możliwe właśnie dzięki Tobie. Jesteś uznanym naukowcem, który dokonał tego, na co czeka każdy człowiek Twojego pokroju - życiowego odkrycia. Po wielu latach ciężkiej pracy zaprojektowałeś wektor wirusowy, umożliwiający ciągłe odbudowywanie telomerów w komórkach ciała. To zaś zapobiega starzeniu się organizmów, a więc da się uśpić podróżników na cały okres wyprawy, bez żadnego uszczerbku dla ich sprawności. Po 150 latach obudzą się równie młodzi, jak na chwilę przed startem.
Tego jeszcze nie grali! Oto przepis na kinowy hit stulecia - nakręcić film o Wikingach... przenosząc się do jedenastego wieku i ich krainy za pomocą umożliwiającego podróże w czasie wehikułu. Brzmi szalenie? Wyobraź sobie potencjał, jaki to za sobą niesie. Już sama uwieczniona mina rosłego, nieokrzesanego, brutalnego, zarośniętego, muskularnego (miłośniczki romansów i darków, proszę o spokój, to nie ta bajka! 😉) wyznawcy Odyna, który stoi przed domostwem z toporem w jednej ręce i piwem w drugiej, gdy oto materializuje się przed nim... współczesna ciężarówka, byłaby kapitalną sceną! Co innego bowiem umierać chętnie i mężnie w boju czy dokonywać nader krwawych (mmm!) zemst z imieniem bóstw na ustach. Czymś zupełnie odmiennym jest współczesny czort, którego silnik wydaje z siebie raczej piekielne dźwięki. Dla statystycznego Wikinga podobne wydarzenie zwiastowałoby nadejście końca świata, zawarte zresztą pewnie w jakiejś z opasłych sag. Tymczasem taka właśnie akcja ma miejsce w jednym z pierwszych rozdziałów “Filmowego wehikułu czasu” Harry’ego Harrisona - przepyszne! Mój przesadnie fantazyjny mózg natychmiast wszystko zwizualizował, ciesząc się na dalszy ciąg zapowiadającej się unikatowo rozrywki. Ta okazała się całkiem dobra, choć przyznam, iż spodziewałam się większej ilości nasuwających się żartów czy komicznych sytuacji. Uważam, że potencjał nie został do końca wykorzystany, lecz nie zmienia to faktu, iż chętnie poznałabym więcej narracji w tak krzywym zwierciadle. Podróże w czasoprzestrzeni - w istocie najazd na spokojną krainę Wikingów w ich schyłkowym XI wieku... Świetny punkt wyjścia dla komicznej opowieści, lecz ta przede wszystkim pozostaje smutną satyrą na hollywoodzkie produkcje. Czegóż bowiem nie zrobią ich twórcy dla jeszcze ogromniejszych pieniędzy? Śmiem twierdzić, że są gotowi na niemożliwe...