Harry Harrison - Filmowy wehikuł czasu - recenzja

by - 16:29:00

Tego jeszcze nie grali! Oto przepis na kinowy hit stulecia - nakręcić film o Wikingach... przenosząc się do jedenastego wieku i ich krainy za pomocą umożliwiającego podróże w czasie wehikułu. Brzmi szalenie? Wyobraź sobie potencjał, jaki to za sobą niesie. Już sama uwieczniona mina rosłego, nieokrzesanego, brutalnego, zarośniętego, muskularnego (miłośniczki romansów i darków, proszę o spokój, to nie ta bajka! 😉) wyznawcy Odyna, który stoi przed domostwem z toporem w jednej ręce i piwem w drugiej, gdy oto materializuje się przed nim... współczesna ciężarówka, byłaby kapitalną sceną! Co innego bowiem umierać chętnie i mężnie w boju czy dokonywać nader krwawych (mmm!) zemst z imieniem bóstw na ustach. Czymś zupełnie odmiennym jest współczesny czort, którego silnik wydaje z siebie raczej piekielne dźwięki. Dla statystycznego Wikinga podobne wydarzenie zwiastowałoby nadejście końca świata, zawarte zresztą pewnie w jakiejś z opasłych sag. Tymczasem taka właśnie akcja ma miejsce w jednym z pierwszych rozdziałów “Filmowego wehikułu czasu” Harry’ego Harrisona - przepyszne! Mój przesadnie fantazyjny mózg natychmiast wszystko zwizualizował, ciesząc się na dalszy ciąg zapowiadającej się unikatowo rozrywki. Ta okazała się całkiem dobra, choć przyznam, iż spodziewałam się większej ilości nasuwających się żartów czy komicznych sytuacji. Uważam, że potencjał nie został do końca wykorzystany, lecz nie zmienia to faktu, iż chętnie poznałabym więcej narracji w tak krzywym zwierciadle. Podróże w czasoprzestrzeni - w istocie najazd na spokojną krainę Wikingów w ich schyłkowym XI wieku... Świetny punkt wyjścia dla komicznej opowieści, lecz ta przede wszystkim pozostaje smutną satyrą na hollywoodzkie produkcje. Czegóż bowiem nie zrobią ich twórcy dla jeszcze ogromniejszych pieniędzy? Śmiem twierdzić, że są gotowi na niemożliwe... 

Widać, że się boi, ale bohaterski wiking nie może okazać strachu na oczach niewolników i służby, którzy niewątpliwie przyglądają mu się z ukrycia w domu... A więc wzbudza w sobie szał bojowy.” 

Studio za chwilę upadnie, finanse definitywnie się nie zgadzają (i to mimo wszystkich uczynionych przez “wrzuci się w koszty”-księgowość machinacji), terminy gonią, a hitów kinowych w głowach twórców brak. Tyle ciężkiej pracy - dziesiątki produkcji, które co prawda sukcesu nie osiągnęły, ale bez dwóch zdań pozwoliły nabrać wprawy. I nagle ten jeden pomysł, który należy zrealizować “szybko, szybko, zanim do nas dotrze, że to bez sensu” - wszak może się powiedzie, jeśli wszechświat pozwoli sobie uczynić psikusa. Znajdujący się na usługach profesor, zbzikowany na punkcie własnych dzieł bardziej niż ustawa przewiduje, stworzył wynalazek, który wydaje się być odpowiedzią na wszystkie bolączki: wehikuł czasu. Taki nie byle jaki, bowiem nie tylko transportuje do przeszłości co najmniej kilkutonową masę, ale i czyni to praktycznie bez utraty minut czy godzin w aktualnej linii czasowej. Trybiki (i maszynka do liczenia pieniędzy) w Twoim mózgu obracają się coraz szybciej - podobnie jak i u wszystkich od lat pozostających przy Twoim boku (oraz portfelu). A gdyby tak... Potrząsasz naukowcem z ekscytacji tak, że aż kolejna idea świta mu między komórkami. Cudowne! Teraz tylko zebrać statystów, aktorów, cały potrzebny osprzęt, napisać scenariusz... Da radę, no pewnie, że tak! Dniówki małe, tylko chwila, tak! Najpierw postanawiasz jednak przetestować diabelną machinę, bo wiadomo - szkoda wysiłku, jeśli plan miałby się nie ziścić. Nie chciałbyś zresztą przetransportować się na przykład do Spartan... Jak się okazuje, wehikuł działa dokładnie tak jak powinien. Szybki przeskok do XI stulecia i z powrotem - nie minął nawet moment! Tylko skład wracających nieco się powiększył z uwagi na zakneblowanego i związanego Wikinga, który rzucił się na Was, nie bacząc na ryki piekielnego pojazdu. Ot, bohater się trafił, chojrak jeden! Ale, ale... można by go wykorzystać, przepytując o adekwatną scenografię. Tu pojawia się pewien problem, bowiem po angielsku nie rozumie słowa. Masz na to sposób... 

“(...) rzucił kilka powszechnych w piechocie morskiej obelg, ale nie przebiły się przez barierę językową. Przeszedł więc na latynoski język gestów, którego nauczył się w młodości, i szybkimi ruchami palców i dłoni pokazał wikingowi, że jest rogaczem i kastratem, przypisał mu kilka paskudnych nawyków i zakończył najgorszym wyzwiskiem (...).” 

Co udowodniła już pierwsza próba przesłuchania, Ottar zapędy definitywnie ma mordercze. No chyba, że się go uspokoi, serwując mu pewien trunek, którego definitywnie w XI wieku jeszcze nie było. Złoty środek: whisky Jack Daniels - i góra mięśni zachowuje się względnie cywilizowanie. Choć nie wiedziałeś, iż da się ją wypić duszkiem, niczym wodę. Kiwasz głową z uznaniem, choć równocześnie bólem, bo z pewnością Twój hollywoodzki barek będzie musiał zostać zubożony, jeżeli chcesz coś od Ottara wyciągnąć. Imię już się udało, po licznych pacyfikacjach. W momencie szaleństwa wpadasz na pomysł jeszcze światlejszy: nauczycie go angielskiego! Może zostanie jednym z głównych aktorów? Albo wprowadzi Was w świat dzikiej zmarzliny? To później. Na razie pośpiesznie ładujesz całe studio na ciężarówkę, którą platforma czasowa przy odrobinie szczęścia udźwignie. Po namyśle zamawiasz także ilość wyżywienia oraz napojów adekwatną dla dużego oddziału wojska na kilka lat działań zbrojnych w terenie - wszak jedzenie tych tubylców jest dla Twojego filmowego podniebienia niejadalne. Kto zresztą wie, czy coś ze stołu nie ucieknie lub nie zaatakuje konsumującego, jako że jeszcze żyje... Sprawdzenie obecności: pomyślne. Ottar przestał się szamotać, uradowany zobowiązaniem, jakie właśnie podpisał: nauczy się Waszej mowy i zostanie konsultantem. Jedna flaszka bursztynowego trunku w zamian za dzień lekcji wydaje mu się szczytem marzeń. Krągła tu i ówdzie (mózgu nie licząc) blondynka na stanie, zapatrzony w siebie Ken, mający zostać tytułowym Wikingiem Kolumbem, również. Wygląda na to, że wehikuł czasu przetransportował już wszystko, co konieczne, by nakręcić oscarowy film. Czy cokolwiek może pójść nie tak? Szybko okazuje się, iż wszystko - jeśli się wcześniej nie wzięło pod uwagę faktu, że za moment będziecie mogli nagrać niepozowany grabieżczy najazd wyznawców Odyna na żywo... To dopiero będzie produkcja! Bez cenzury się nie obejdzie... 

“Naprawdę Ci zazdroszczę, bo Twój świat jest urządzony prosto. Silna ręka, mocna głowa, dobry apetyt i ani chwili zwątpienia. Samozwątpienia, z którym my żyjemy.” 

Coś dla tych, którzy wierzą, że istnieje nieskończona liczba światów a linie czasowe niekiedy się zazębiają - przez co w części z nich można spotkać inną ze swoich wersji. “Filmowy wehikuł czasu” Harry’ego Harrisona to jednak także dobra propozycja dla miłośników zwichrowanych narracji, które uśmiechają szaleństwem. Spodziewałam się, że będą bawiły do łez - ale ten wariant nie został w książce dostatecznie wykorzystany. Dopuszczam jednak opcję, iż to mój zwariowany mózg w trakcie lektury wyobrażał sobie milion bardziej komicznych możliwości od tych, które zdecydował się zamieścić w narracji Autor. Zderzenie dwóch, tak obcych i dalekich od siebie rzeczywistości to ogromne pole do popisu. Z jednej strony zniewieściali i zepsuci teraźniejszą wygodą producenci filmowi z Hollywood. Z drugiej - siekący tu i ówdzie toporami, dzicy wojownicy, dla których focze mięso to rarytas a krew wroga - najlepsze wino. Motyw podróży w czasoprzestrzeni o dziesięć wieków - z tego to dopiero mógłby powstać zmyślny film! Nieco żałuję, że Pisarz nie zdecydował się na silniej komiczne i satyryczne ukazanie przeciwieństw, choć żarty sytuacyjne pozostawały na dobrym poziomie. Więcej, panie Harrison, to się aż prosi o więcej! Znalazłam też niewielki minus w kwestiach językowych. Amerykańscy kaskaderzy wypowiadają się średnio poprawnie, co - jak mniemam - zostało dokładnie oddane przez tłumacza. “Nada sie”, “poszlim” albo “my tego nie nagrajo”, choć rozumiem zamysł, wybijało mnie z czytelniczej płynności. Nie zmienia to faktu, że doceniam na wskroś niewtórny pomysł na fabułę - w takiej wariacji jeszcze na niego nie natrafiłam. Będę szukać dalej! Ano i przepraszam wspomniane wcześniej miłośniczki darków, Ottar nie nazywał się Eyolf Paskudny, Hergil Hnappraz, Knur Polarny ani Ragnar Włosiate Portki i nie miał tragicznej przeszłości, wskutek czego dzikim mężczyzną był. A i tak okazał się jedną z najlepszych postaci, jakie ostatnio poznałam. Polubiłybyście czarny humor! 😉 Na solidnych szynach, prowadzących w kierunku szóstki: 7/10. 

Czas jest bardziej plastyczny niż sobie wyobrażałem. Dopuszcza dublowanie się linii zdarzeń, może ich potrojenie, a nawet nieskończenie wiele pętli.” 

You May Also Like

0 comments

Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)