Paweł Piliszko - Zdrowie na cito poproszę! - recenzja
Każdy, kto kiedykolwiek próbował dostać się do lekarza na już, doskonale wie, z czym to się je. Dawniej tego rodzaju heroiczna misja najczęściej wymagała odstania kilku godzin w kolejce a potem wkupienia się w łaski pani z rejestracji. Sznurka oczekujących ominąć się nie dało - chyba, że właśnie odchodziło się z tego świata lub powoływało nań kolejne istnienie. Choć jedno czy drugie niekoniecznie oznaczało automatyczny sukces, jako że kolejkowicze przychodniowi to bardzo agresywna i zbuntowana nacja, która walczy o swoje do upadłego. Społeczność starzejąca się, acz zaskakująco ofensywna, gdy ktoś próbuje zająć jej miejsce. “Pan tu nie stał”, zazwyczaj pozbawione nawet względnie kurtuazyjnego “przepraszam”, nabiera w jej przypadku zupełnie innego znaczenia. Myślę, że podobne starcia i ich przebieg mogłyby posłużyć strategom militarnym za inspirację. Kto wyszedł z nich zwycięsko, ten doskonale wie, o czym piszę. Bez zmyślnej taktyki się nie obejdzie. Obejść próbować można było natomiast przedpotopowe zeszyty, jakie podówczas służyły do umawiania pacjentów na wskazaną datę i do konkretnych specjalistów. Młodszą część czytelników czuję się w obowiązku poinformować, iż nie fabularyzuję - naprawdę drzewiej tak było! Zamiast komputera z klawiaturą, w którą nader wyraziście i emocjonalnie można stukać jednym lub dwoma palcami - kajet. I tutaj wszystko zależało już od umiejętności oratorskich, aktorskich oraz handlowych, którymi petent dysponował. Jeżeli mina dotkliwie pobitego spaniela to Twoja specjalność, miałeś szansę na sukces. Dodatkowe przywoływanie łez na zawołanie - plus. Jeśli zaś trafiłeś na wyjątkowo oporny egzemplarz w postaci pani rejestratorki, która marzy już tylko o tym, by tonem SS-mana rzucić “nie, następny proszę”, pozostawało Ci termin do doktora zakupić. Przeciwnika przeczytać i wykoncypować: kwiaty, czekoladki, rajstopy a może stara, dobra koperta. Uff! Zakładając, że akcja się powiodła, otrzymałeś datę odwiedzin u lekarza, do której miałeś szansę dożyć. A teraz jest SYSTEM. I jak udowadnia Paweł Piliszko w “Zdrowie na cito poproszę!”, tenże jest ZŁY.
“Coś mi się wydaje, że bez głowy to daleko nie zajdę. Rewolucja francuska pokazała, że człowiek słabo działa po spotkaniu z gilotyną. Fochy szybko odpuszczają pod skalpelem, nawet jeśli tylko słownym.”
Powróciwszy z turnusu zdrowienia na planecie zwanej Sanatorią, Paweł Piliszko wciąż dzielnie walczy o powrót do formy. Pozostaje przy tym autorem oraz głównym bohaterem komediowej serii książek, w których proces ten przedstawia czytelnikom w sposób nader rzeczywisty: śmiechem przez łzy. Kto w cyrku był, ten rejestrując się do jakiegokolwiek lekarza się nie ubawi. Jeśli pokusi się o ten wyczyn, korzystając ze świadczeń NFZ, jest nawet spora szansa, że raczej na smutno się popłacze. Sama doświadczenia mam niekoniecznie ciekawe, bo takie, które pokazują, że dopisek “pilne” na skierowaniu oznacza jedynie, że termin przyjęcia petenta nastąpi w przeciągu najbliższej dekady. Jest więc spora szansa, że pacjent zemrze śmiercią naturalną, nim go doczeka. A skoro oczekujących jest tak dużo, to może właśnie w taki sposób działa sławetny system: odsiewa. Przerzedza kolejki, zanim te w ogóle staną w wizytowe szranki. I terminów więcej, i pracy do wykonania mniej, i nawet zabiegów rehabilitacyjnych czy turnusów nieco zostanie. Martwy nie skorzysta - chyba, że zacznie nawiedzać przychodnie w postaci wampira lub zombie, czemu w niektórych przypadkach w ogóle bym się nie dziwiła. Ani to cyniczne, ani pesymistyczne. Zwyczajnie prawdziwe, jako że niektóre rzeczy nie działają bardziej niż wydawałoby się to możliwe. Złość, rozgoryczenie, depresja. Reaguje się na taki stan służby zdrowia różnie, choć przecież negatywne emocje jeszcze pogarszają stan ciała i ducha. Dlaczego by więc... nie stać się jak Paweł Piliszko? Bohater bez peleryny, który do walki o zdrowie podchodzi na pewnych nogach (chyba że w perspektywie są igły lub chwiejące się łóżko, co każdy mężczyzna doskonale rozumie) - i z nieograniczoną dozą świetnego poczucia humoru. Książkami w bardzo krzywym zwierciadle przychodni Autor pokazuje, że swoje należy nawet i wygryźć zębami, ale można to zrobić z bardzo szerokim uśmiechem. A jak się nie uda, to przynajmniej łez padół opuści się z uroczym wyrazem twarzy. 😉
“Takie umawianie się na wizyty to jak escaperoomy, tylko na odwrót. Enterroomy zdrowotne. Nie kombinujesz, jak się wydostać, tylko kombinujesz, jak się dostać.”
Nie będę ukrywać, że poprzednia część serii “Walka o zdrowie” (można je czytać oddzielnie, choć polecam obie!), to jest “Przepraszam, bo ja pierwszy raz”, podobała mi się nieco bardziej z uwagi na fakt, iż sanatoryjne realia znam doskonale. Propozycją literacką “Zdrowie na cito poproszę!” Paweł Piliszko udowadnia jednak, że potrafi rozśmieszyć czytelnika każdą tematyką, choć przedstawia ją przecież realistycznie. W tym tomie cyklu odbiorca powędruje z Pisarzem-Bohaterem przez komnaty rehabilitantów (niektórzy minęli się z powołaniem, branża sadystów czeka!) oraz gabinety ortopedów i innych specjalistów (uwaga na babcie widmo!), którzy są nimi li z nazwy. Sporą część książkowego czasu spędzi także pozostając na łączach, przystających raczej do zabawy w głuchy telefon. Twórca zainspiruje też do podjęcia innego wyzwania - obejścia Systemu. Wszak, aby dostać się gdziekolwiek, należy teraz z niego w różnych wariantach skorzystać, co nastręcza nie lada trudności. Taktyka, strategia, krwawe planowanie - Piliszko zabawnie, acz konsekwentnie i zdeterminowanie namawia do tego, aby się nie poddawać. I pokazuje, że wszystkie chwyty są dozwolone, gdy chodzi o pojedynek z bezlitosną stroną internetową czy nagraniem na sekretarce. Niesamowicie uśmiechnął mnie fakt, że druga opowieść Pisarza dotrzymuje kroku pierwszej. Zabawa słowami i tworzenie własnych - obecne. Rozjaśniające pochmurny dzień historie, zaserwowane w gawędziarskim stylu - również. Na deser zakończenie, które sugeruje, że niedługo czytającym przyjdzie spotkać się z narratorem ponownie, na co liczę. Pozostaje mi stwierdzić, iż już nie mogę się doczekać dalszego ciągu iście heroicznych przygód, jakich na ścieżce walki o zdrowie z pewnością wykwitnie jeszcze bez liku. Za samą drogę trzymam kciuki. I może jeszcze za to, aby ofiar na niej pojawiło się jak najmniej, gdyż w niektórych z opisywanych sytuacji nawet moja święta nieświętej cierpliwość przemieniłaby się w chęć rozpętania jatki krwawej, co właściwie często czyni. Miś-Piliś, jak sam siebie nazywa, jest chyba jednak mniej podatny na vendetty z uwagi na gatunkowy urok. Niech tak trzyma! W kierunku siódemki, 8/10 - z poleceniem dla każdego, kto szuka uśmiechu, śmiechu i wsparcia w nierównej walce z systemem, zdrowiem i światem po prostu.
“Zawsze w pędzie, zawsze osiemnaście srok za ogon jedną kończyną trzymałem, a jak już brakowało kończyn, to zdarzało się taki ogon hapsnąć także pyszczkiem, byle nie trwać w próżni, która boli bezruchem.”
0 comments
Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)