Jacek Komuda - Upadek. Jak straciliśmy pierwszą Rzeczpospolitą - recenzja

by - 21:37:00

Wyobraź sobie kraj rozciągający się na przestrzeni miliona km² - od dzikich pól nieopodal brzegów Morza Czarnego, poprzez porohy Dniepru, Kijów, Smoleńsk, Rygę aż do Parnawy. Obejmujący obszar wielu dzisiejszych państw: Polski (bez Śląska i Pomorza Zachodniego), Litwy, Łotwy, Estonii (części), Ukrainy (prawie całej), Białorusi, Okręgu Królewieckiego i zachodniej Rosji (części). Z granic którego do Moskwy było zaledwie 300 kilometrów. Zamieszkały przez 10- 12 milionów ludzi, a więc niewiele mniej niż w Wielkim Księstwie Moskiewskim czy monarchii Habsburgów. W jakim aż 10% mieszkańców to urodzeni żołnierze – szlachta. Dysponujący najbardziej płodną ziemią w Europie i najrozleglejszą powierzchnią lasów na całym kontynencie; pełnych bajecznej wręcz zwierzyny i niewyczerpanych zasobów drzewa. Posiadający największy nad Bałtykiem port w Gdańsku, w którym handlowano 2/3 towarów, jakie przepływały przez Morze Bałtyckie. Mogący pochwalić się najbardziej demokratycznym i postępowym ustrojem politycznym na świecie. Tak bogaty, że sam podmiejski majątek nie największego przecież grodu, jakim był Toruń, szacowano na co najmniej 5 milionów ówczesnych złotych. Jak wielka to była kwota, uzmysławia szacunek, według którego 1 złotówka z tego czasu odpowiada dzisiejszym 112 zł. Tak właśnie wyglądała Rzeczpospolita Obojga Narodów na początku XVII wieku. Nieco ponad sto lat później była już tylko cieniem samej siebie, tracąc bezpowrotnie status mocarstwa, a wkrótce w ogóle znikając z mapy Europy. Historia zna wiele imperiów, które rozpadały się jak domek z kart, ginąc na zawsze w pomroce dziejów. Takie jest jej prawidło. Jednak los naszego państwa jest mimo wszystko wyjątkowy i naznaczony piętnem szczególnej tragedii. Jak to się mogło stać, że tak potężny kraj, mający wydawałoby się wszelkie warunki, aby rozdawać geopolityczne karty i rosnąć ciągle w siłę, załamał się całkowicie na przestrzeni zaledwie stu pięćdziesięciu lat? Na to pytanie próbuje znaleźć odpowiedź Autor recenzowanej książki, zabierając czytelnika w niezwykłą, barwną i sugestywną podróż po dawnej Rzeczypospolitej.    

„11 grudnia 1618 roku, po zawarciu rozejmu w Dywilinie, Rzeczpospolita (…) osiągnęła największy obszar w całej swojej historii. (…) Był to wielki kraj we wschodniej Europie, kolos wręcz, położony między dwoma morzami (…) Już samym ogromem wypychający poza znane granice cywilizacji Wielkie Księstwo Moskiewskie (…), czyli dzisiejszą Rosję.” 

Rzeczpospolita Obojga Narodów to państwo wyjątkowe, wymykające się wszelkim stanowczym kategoryzacjom. W połowie XVII wieku była gigantem rozciągającym się od zlewisk Morza Czarnego do północnych krańców Bałtyckiego, prawie dwa razy większym od dzisiejszej Francji. Z ustrojem budzącym podziw oraz zazdrość całej ówczesnej Europy. Ten był faktycznie dziełem niezwykłym. Całej szlachcie przysługiwało prawo wyborcze - przede wszystkim dokonywania elekcji króla, ale także powoływania sejmików wojewódzkich, będących emanacją tak cenionej dziś demokracji lokalnej. Ponieważ stan ten liczył około 10% ogółu mieszkańców, była to największa liczba ludzi uprawnionych do głosowania na świecie. Co bardzo wymowne, Anglia - będąca dla wielu wzorem, poziom ten osiągnie dopiero w pod koniec XIX stulecia. Do wyłącznych uprawnień sejmu należało wyrażanie zgody na wypowiedzenie wojny, zawieranie traktatów międzynarodowych oraz uchwalanie podatków. Każdy pełnoprawny obywatel cieszył się wielkim zakresem wolności osobistej, a nikogo nie można było wtrącić do lochu czy karać na gardle bez wyroku sądu. Król, aby zostać monarchą, musiał wcześniej zaprzysiąc tzw. Pacta Conventa, będące rodzajem umowy pomiędzy nim a obywatelami, w których zawierał swój „program rządzenia” i dawał słowo bezwzględnego przestrzegania obowiązującego prawa. W razie ich rażącego naruszenia, każdy miał prawo legalnie wymówić mu posłuszeństwo. Państwo obfitowało we wszystkie możliwe bogactwa naturalne, słynąc przede wszystkim z żyznych ziem – jego zboże żywiło całą Europę. Wielka liczba ludności, szacowana nawet na 12 milionów, dawała potężne możliwości mobilizacyjne – ówczesne mocarstwa powoływały pod broń około 1-2% ogółu mieszkańców, co w przypadku RP teoretycznie dawałoby około 200-tysięczną armię. Był to przy tym kraj niezwykle barwny, zamieszkały przez wiele narodowości – Polaków, Litwinów, Rusinów, Ormian, Tatarów, Inflantczyków (dzisiejszych Bałtów), Żydów a nawet Szkotów, Holendrów i Niemców, do pewnego czasu żyjących ze sobą w całkowitej zgodzie.  

Cieszył się niespotykaną nigdzie indziej wolnością wyznaniową, która znalazła swoje odbicie w akcie słynnej Konfederacji Warszawskiej z 1573 roku, gwarantującej pokój pomiędzy wyznawcami różnych religii i zapewniającej wszystkim mieszkańcom równouprawnienie bez względu na to, jaką wyznawali wiarę. Podczas gdy w całej Europie ludzie wyżynali się nawzajem w imię Boga i płonęły stosy z „czarownicami”, w RP panował pod tym względem błogi spokój. Rzeczpospolita stworzyła też własny model cywilizacyjny. Jej symbolem stał się szlachcic z podgolonym łbem i często sumiastymi wąsami, odziany w kontusz, żupan, czapkę podbitą futrem oraz wysokie buty - mało zna fakt, że moda ta wywodziła się ze średniowiecznych tradycji rycerskich, które całkowicie zaniknęły na Zachodzie, a przetrwały w RP. I mający przy boku nieodłączną szablę, jaką władał z niezwykłą wprost wprawą. Nikt nie wie, jak wyglądała polska sztuka szermiercza – nie dokonano jej opisu i skodyfikowania. Była tak powszechna i oczywista, że nie uważano tego za potrzebne. Wielka szkoda, gdyż charakteryzowała się nieprawdopodobną wręcz agresywnością i skutecznością. Dobrze wyszkolonemu szlachcicowi, a zaczynali oni naukę w wieku 7 lat, wystarczało parę sekund, aby powalić przeciwnika – przeciętne starcie trwało ich co najwyżej 10. Znawcy tematu dowodzą, że cała tajemnica zasadzała się na tak zwanej sztuce krzyżowej, polegającej na wykonaniu sekwencji dwóch krzyżujących się cięć. Pierwsze z nich miało na celu zwieść lub odbić cios przeciwnika, a już drugie - zranić lub zabić. Większość uderzeń wyprowadzano z góry, celując w głowę lub rękę. Posługiwano się też „młyńcem”, który według współczesnych był nie do odparcia. Polecam filmy w Sieci – robią ogromne wrażenie. 🔥Bardzo przydawało się to na wojnie, a także w licznych pojedynkach, jakie staczano powszechnie, pomimo tego, że były surowo zakazane. Groziły za nie wysokie kary – wtrącenie do wieży na 6 miesięcy i zapłata 60 grzywien - były jednak całkowicie lekceważone. Wystarczył lada jaki pretekst, by przeciwnicy porwali się do oręża – krzywe spojrzenie, wypicie innego rodzaju wina niż interlokutor a nawet dzierżenie kielicha odmienną dłonią. Mocno przyczyniał się do tego również wypity alkohol. A tego spożywano niemało.  

Pamiętać trzeba, że ówczesne trunki zawierały znacznie mniej „mocy” niż dzisiejsze. Najpopularniejsze wódki miały zaledwie 20% spirytusu. Nie uchroniło to jednak wielu biesiadników od śmierci z przepicia, które zdarzały się nawet przy samym stole. O właściwy stopień upicia dbał sam gospodarz, którego punktem honoru było doprowadzenie gości do stanu, w jakim nie mogliby samodzielnie poruszać się na kończynach. Stosowano w tym celu bardzo pomysłowe podstępy, z których największe wrażenie zrobił na mnie ten polegający na wręczaniu kielichów bez nóżek, dzięki czemu nie można było ich odstawić, podczas gdy służba bez ustanku wypełniała je po brzegi. 😉 Plaga alkoholizmu zaczęła jednak przeżerać naród dopiero w XVIII wieku za rządów władców z dynastii saskiej, kiedy postępowano zgodnie z ukutym przysłowiem: „za króla Sasa – jedz, pij i popuszczaj pasa”. Rzeczpospolita była także krajem, którego mieszkańcy odznaczali się ogromną dbałością o higienę osobistą. Myto się znacznie częściej niż na Zachodzie a największe miasta, w tym Kraków, Poznań oraz Lublin, dysponowały siecią kanalizacyjną, co było ewenementem na skalę europejską. Dość wspomnieć, że na dworze w Wersalu załatwiano się gdzie popadnie - na ściany schody oraz do kominków, gdy tymczasem królewski zamek w Warszawie posiadał własne toalety. Wielkim ewenementem było powszechne posługiwanie się łaciną, która wówczas pełniła rolę języka dyplomacji. Na Zachodzie znali ją tylko ludzie wysoko wykształceni, podczas gdy w Polsce praktycznie każdy szlachcic władał nią z biegłością.  

Niewątpliwym symbolem potęgi Rzeczypospolitej stała się jej legendarna jazda ciężkozbrojna – skrzydlata husaria. Jej podstawową bronią było „drzewko” - kopia długa na 5,5–6 metrów. Była wydrążona w środku, co nadawało jej niezwykłą lekkość, w przeciwieństwie do tych, które były używane w średniowieczu. Dzięki temu była bronią wprost straszliwą – słynny pamiętnikarz Jan Chryzostom Pasek wspominał, że w bitwie nad rzeką Basią widział jednorazowo nabitych na nią nawet sześciu Moskali. Do pewnego czasu wroga piechota nie miała żadnych skutecznych środków obrony przed husarią atakującą zawsze na ostatnich sześćdziesięciu metrach w pełnym cwale. Muszkiety posiadały bardzo małą szybkostrzelność (mniej więcej 1 strzał na dwie minuty), a pikinierzy dysponowali drzewcami znacznie krótszymi – na 3,5–4 metry. 

Do tego polski rycerz osłonięty był solidnym pancerzem, który kula z broni ręcznej mogła przebić z odległości zaledwie kilkudziesięciu metrów. Rezultatem były wprost oszałamiające zwycięstwa – pod Kircholmem w 1605 roku, kiedy to 3,5-tysięczna armia RP rozniosła w strzępy 11-tysięczną armię szwedzką (straty naszych wojsk – 100 zabitych i rannych, przeciwnika – około 9 tysięcy) oraz w 1610 roku pod Kłuszynem, gdzie całkowicie rozbito armię moskiewską liczącą 35 tysięcy ludzi, wojskiem mniejszym niż 8 tysięcy.           

Zważywszy na to wszystko, trzeba więc zadać sakramentalne pytanie – skoro było tak dobrze, dlaczego było tak źle? 

„Jak straciliśmy to wszystko? Jak to się stało, że upadło tak wielkie, dumne i potężne państwo? Państwo zadziwiające świat swoimi wolnościami i kulturą. Państwo sławne z wielkich królów, dumnych hetmanów, skrzydlatych husarzy, pałaców i dworków. Państwo, które stworzyło własny styl życia, modę, cywilizację.”     

Odpowiedź na te pytania jest gorzka i zarazem bardzo złożona. Przyczyn takiego stanu rzeczy było bowiem bardzo wiele. Znamienity historyk Paweł Jasienica w swojej książce „Rzeczpospolita Obojga Narodów. Calamitatis Regnum” porównał Rzeczpospolitą do olbrzyma o wielkim ciele, ale niezwykle wątłych mięśniach oraz rachitycznym układzie krwionośnym. Bardzo trafnie. Największym przekleństwem, zdumiewającym zresztą w tak bogatym państwie, był chroniczny brak pieniędzy w skarbie. Podatki były śmiesznie niskie, czego wypadkową stały się żałosne wpływy z tego źródła. Wystarczy wskazać, że roczne dochody budżetu państwowego oscylowały w chwilach największego pod tym względem wysiłku wokół 5–8 milionów rocznie. W tym czasie uzyskiwano: we Francji – 360 milionów, w Anglii – 240 milionów, w niewielkich: Danii i Brandenburgii – grubo ponad 20 milionów. Tyle samo w mało ludnej Szwecji. Przy tak niskim finansowaniu oczywiście wojska było mało. Przed 1648 rokiem stała armia liczyła zaledwie 4000 żołnierzy! Pierwszy lepszy magnat dysponował porównywalną lub większą siłą zbrojną. Kolejnym piętnem odciskał się system ustrojowy, tylko z pozoru tak wyśmienity. 

Od sejmu zależało, czy podatki zostaną uchwalone. Ponieważ był on ciągle zrywany (pierwszy raz nie prolongowano obrad w 1652 roku) przy użyciu słynnej zasady Liberum Veto - po prostu ich nie nakładano, a więc skarb nie dysponował żadnymi środkami. Skutkiem były ogromne długi wobec wojska – w 1660 roku szacowano je na ponad 20 milionów. Co więcej, w przypadku, gdy sejmu nie kończono w pełnej zgodzie, upadały też wszystkie konstytucje (ustawy) jakie uchwalono, nawet, gdy sprzeciw zgłoszono tylko do jednej z nich. Co jest zupełnym kuriozum, urzędy były dożywotnie, więc piastowano je aż do zgonu, bez możliwości odwołania. Hetmani Mikołaj Potocki oraz Marcin Kalinowski, którzy ponieśli kompromitujące klęski podczas kozackiego powstania w 1648 roku (pod Żółtymi Wodami oraz Korsuniem) i doprowadzili do zagłady całej armii koronnej, po powrocie z tatarskiej niewoli nadal sprawowali komendę. Skutkiem był pogrom pod Batohem w 1652 roku, w jakim wyrżnięto elitę wojska polskiego – około 9000 ludzi wraz z całą wyższą kadrą dowódczą. Obydwaj wodzowie byli beztalenciami militarnymi - uzyskali stanowiska tylko dzięki posiadanym majątkom oraz dworskim wpływom. Do tego Kalinowski był krótkowidzem, który nie sięgał wzrokiem dalej niż na parę metrów (idealna cecha u kogoś, kto ma z oddali kontrolować pole bitwy i wydawać trafne do sytuacji rozkazy...), a Potocki skończonym pijakiem, jaki nawet w czasie bitwy ledwo gadał, będąc notorycznie „pod wpływem” - zgroza! Przyczyn upadku państwa było znacznie więcej: degeneracja moralna elit, postępująca w piorunującym tempie zwłaszcza w XVIII wieku, brak jakichkolwiek kar dla jawnych zdrajców, takich jak Bogusław Radziwiłł czy Hieronim Radziejowski, przez co znajdowali oni szybko naśladowców; wyniszczające wojny domowe, powstanie w końcu XVII wieku dwóch koterii – reagalistów (partii królewskiej) oraz malkontentów (stronnictwa przeciwnego), które zwalczały się, nie bacząc na szkody dla kraju i wzywały przy tym pomocy obcych wojsk. Wreszcie straszliwe konflikty ze wszystkimi wokół: Szwedami, Brandenburgią, Moskwą, Turcją, Tatarami, Siedmiogrodem oraz Kozakami, jakie spustoszyły ojczyznę do tego stopnia, że liczba ludności po 1660 roku spadła do 8 milionów. Nie mówiąc już o ruinie gospodarczej znacznie większej niż w czasie II wojny światowej. Cegiełkę dołożyli też nieudolni władcy, jacy panowali w latach: 1648–1795, na czele z podłą kreaturą i jawnym odstępcą – Stanisławem Augustem Poniatowskim. 

Wszystkie te ciekawostki i wiele więcej znajdziesz w recenzowanej książce. 

„Upadek. Jak straciliśmy pierwszą Rzeczpospolitą” Jacka Komudy to rodzaj eseju historycznego, w którym Autor dokonuje syntetycznej analizy przyczyn, jakie doprowadziły do upadku I Rzeczypospolitej. Książka jest jednak także, a może nawet przede wszystkim pasjonującym przewodnikiem po państwie i jego dziejach w okresie XVI–XVIII wieku. Dzięki dynamicznej narracji, czytelnik może w plastyczny sposób zanurzyć się niezwykłym świecie polskiej szlachty i poznać twórców zarówno triumfów, jak i skandali, rozpalających wyobraźnię ówczesnej „opinii publicznej”. Stanisław Stadnicki - słynny „Diabeł Łańcucki” – straszliwy warchoł i rabuś, terroryzujący południe Polski. Samuel Łaszcz – gwałtownik, a zarazem niezrównany zagończyk, który z dumą twierdził, że zapadłymi wobec niego i nigdy niewykonanymi wyrokami podbija sobie wnętrze płaszcza (delii). Samuel Zborowski, dopuszczający się morderstwa w obliczu króla i zostający przywódcą kozackim. Aleksander Lisowski – twórca najlepszej na świecie formacji lekkiej jazdy „Lisowczyków”, która z jednej strony stała się symbolem łupiestwa, a z drugiej przeprowadziła pierwszą „odsiecz wiedeńską”. Maryna Mniszech – pierwsza i jedyna polska carowa na moskiewskim tronie. Wielcy zdrajcy: Janusz i Bogusław Radziwiłłowie, Hieronim Radziejowski, Adam Poniniński oraz Targowiczanie. Barwne ptaki, kresowe wilczyce, łotry, święci i bohaterowie - wszyscy oni ożywają na kartach tej pracy pod sprawnym oraz obrazowym piórem jej Twórcy. Odbiorca dowie się wszystkiego o ówczesnych obyczajach, sposobie wojowania, zbójowania, ubierania się, picia, jedzenia, pojedynkowania, przeprowadzania „zajazdów” oraz skomplikowanej strukturze społecznej. Co ważne, Pisarz rozprawia się z wieloma mitami, które na przestrzeni czasu wyrosły wokół Rzeczypospolitej, a zwłaszcza z tak modnymi dzisiaj i pozbawionymi jakichkolwiek realnych podstaw, absurdalnymi tezami o bezwzględnej kolonizacji ziem wschodniej Europy oraz uczynieniu ze stanu chłopskiego warstwy zgoła niewolniczej. Komuda przedstawił w eseju obraz kraju, będącego tak naprawdę wielkim eksperymentem społeczno–politycznym. Coś na miarę obecnej Unii Europejskiej, z zagwarantowanymi: podziałem władz, wolnością osobistą i religijną oraz niedyskryminacją ze względu na pochodzenie narodowościowe; słowem - wyprzedzającym o kilkaset lat swoją epokę. Była to konstrukcja opierająca się na wierze w zgodne współdziałanie wszystkich warstw dla dobra państwa oraz mądrość rządzących elit.

Jak czas pokazał, założenie to było zbyt idealistyczne i w ówczesnych uwarunkowaniach skazane na klęskę. Z każdej karty tej pracy przebija fascynacja Komudy do RP. Czasami stawia on nieco wydumane tezy, aby udowodnić, że jednak „nie było tak źle”. Przykładem jest zbyt entuzjastyczne wskazanie, iż w bitwie pod Hodowem w 1694 roku 400 husarzy pokonało 40000 Tatarów. Dopiero ponad sto stron dalej Autor podaje prawdziwą liczbę Ordyńców – 10 razy mniejszą! Innym jest stwierdzenie, iż w 1699 roku armia koronna ograniczona do stanu, nie jak pisze Autor 25 tysięcy, a jedynie 18.260 ludzi, a więc po odliczeniu tak zwanych ślepych koni i porcji – około 17 tysięcy żołnierzy (tu Komuda podaje właściwą liczbę), nie odbiegała liczebnością od wojsk państw ościennych. Tymczasem wojsko moskiewskie osiągnęło wówczas stan 164 tysięcy żołnierzy regularnych i co najmniej 100 000 Kozaków, Kałmuków, Tatarów, etc., francuskie – 400 000. Nawet mało ludna Szwecja utrzymywała 40 000 wojaków, a niewielka Brandenburgia – 30 000. Liczby mówią same za siebie.  

Trzeba jednak przyznać, że historyk nie stroni również od daleko idących tez krytycznych, ze zgrozą punktując rażące i w efekcie tragiczne dla bytu państwa błędy i zaniedbania, jakie stały się jego udziałem. Skrupulatnie wylicza cały kalejdoskop przyczyn, które spowodowały upadek mocarstwa, dokonując krok po kroku ich szczegółowej analizy. Stosuje także zabieg, z jakim nie spotkałam się w innych książkach dotyczących tego tematu – kreśli wizje środków zaradczych, które można było i powinno się przeprowadzić, aby zapobiec zagładzie. Uzasadnia je przy tym spójnie i logicznie, dając pole do wyobrażenia sobie, co by było, gdyby... Przyznam, że zrobiło to na mnie pozytywne wrażenie. Warto przytoczyć gorzką i w pełni prawdziwą myśl Autora: „Wszystko na zmarnowanie. Trud pokoleń, prawie 400 lat wojen, konstytucji, praw, zwycięstw, wzlotów i upadków.”   

Używany przez Autora język jest bardzo przyjazny - pozbawiony suchego, specjalistycznego słownictwa zawodowych historyków. Snuje on w ten sposób przystępną i przejmującą balladę o wielkości a zarazem małości ówczesnych ludzi oraz państwa, które zamieszkiwali. Nic jednak w tym dziwnego, gdyż jest Twórcą wielu poczytnych książek, żeby wspomnieć tylko tytuły: „Warchoły, złoczyńcy i pijanice: czyli spis hultajów z czasów Rzeczypospolitej Szlacheckiej”, „Rozmowy o Pierwszej Rzeczypospolitej” czy „Sztuka wojenna kozaków zaporoskich”. 

„Oto książka o naszej narodowej tragedii; wyszła spod pióra historyka z wykształcenia, ale przede wszystkim pisarza, obdarzonego, śmiem twierdzić, wyobraźnią, której brakuje wielu historykom.” 

Propozycja literacka jest starannie wydana, przy czym na pierwszy plan wybija się twarda okładka z reprodukcją wielce znamiennego, zważywszy na jej przedmiot, obrazu Jacka Malczewskiego „Śmierć”. Jako zawodowy utyskiwacz i malkontent wskażę, że do wad recenzowanej pracy zaliczam: brak jakiejkolwiek mapy, mogącej dać wyobrażenie o granicach i wielkości terytorium I Rzeczypospolitej, a przede wszystkim niezamieszczenie bibliografii oraz przypisów wskazujących, gdzie można znaleźć przytaczane przez Pisarza tezy, pochodzące z książek innych autorów. Przyjęte jest powszechnie i stanowi dobry obyczaj, że w każdym dziele historycznym powinno zostać precyzyjnie wskazane źródło, z jakiego wywodzi się swoje twierdzenia – nie wyłączając podania konkretnej strony. Wszystko to jednak nie odbiera wysokiej wartości „Upadku...”, który zaciekawi i rozpali wyobraźnię każdego miłośnika historii. 7/10 

You May Also Like

0 comments

Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)