Choi Jin-Young - Gdzie zachodzi słońce - recenzja

by - 17:18:00

 To ten rodzaj rzewnej tęsknoty, który trwoży - bo uświadamia, jak silnie nie docenia się prozaicznej codzienności. Mroczna opowieść o świecie, gdzie ocaleli ludzie mają tylko jeden cel: przetrwać. Iść dalej – tak daleko, jak nogi poniosą. Nie zamarznąć w zupełnie nieznanej Koreańczykom, lodowej i śnieżnej krainie, dziesiątkującej wszystkich zziębniętym majestatem o wiele mocniej niż szalejący na całym świecie wirus. Znaleźć cokolwiek do jedzenia, rozpalić ognisko tak, żeby rosnące w siłę bandy rabusiów niczego nie dostrzegły. Nie dać się zbrukać oraz zabić. Przede wszystkim: nie tracić ducha, bo przecież, skoro dalej się żyje, w końcu dotrze się tam, gdzie zachodzi słońce. Choć obecnie przysłonięte ciemnością dziejów, musi znajdować się daleko na horyzoncie, prawda? A jeśli nie... dlaczego wciąż istniejesz, akurat Ty, choć tak wielu obróciło się w nicość? 

“Wielu zdecydowało się zostać. Ci, którzy uważali, że wszędzie jest tak samo. Ci, którzy nie potrafili porzucić swojej codzienności, choć wyzuta ze wszystkiego, oferowała im tylko wspomnienia. Ci, którzy woleli umrzeć w swoim domu. Jak szlachetni bohaterowie, żołnierze bez broni.” 

Mała formatem, lecz wielka duchem powieść “Gdzie zachodzi słońcem” to nasączona paletą barw straty, smutna i piękna w swej beznadziei historia o najgorszości instynktów, które wyłaniają się z ludzi w chwili skrajnego zagrożenia. O nieznajomości własnych bliskich, jacy zawsze mogą się okazać zdolni do potworności. Niezłomności, wyróżniającej tych wielkich, którzy dążą do spełnienia celów niezależnie od okoliczności. I miłości, naznaczonej trudnościami, a przy tym każdokrotnie pojawiającej się gdzieś tam za zasłoną wojny, pod kurtyną niepewności, wśród kataklizmów czy prowadzących do wymarcia całych rzeszy osób chorób. Światło w tunelu, za jakim wcale nie następuje zderzenie z piekielną machiną. Ten jeden, najważniejszy, rozświetlający rzeczywistość blask, którego wszyscy szukają. Czy znajdą - zależy tylko od stopnia wytrwałości. Przetrwają najsilniejsi, lecz nowy świat zbudować mogą jedynie ci najbardziej uparci. 

Wiem, że miłość nigdy się nie kończy, wiem to, przecież kiedyś marzyłam, by być artystką. Chcemy, by nastąpił koniec, więc wiążemy supełki, ale supełek jest tylko supełkiem. Nie kończy naszej historii, ona ciągnie się dalej. Nie można jej przerwać.” 

Skażony wirusem oszalał świat. Nie ma już tej rzeczywistości, nie istnieją państwa, bo zatarły się ich granice. Rękami ocalałych zrujnowały się domy, skradły skarby, w opętańczym szale zgromadziły zapasy. Kogo nie pozbawił życia wirus, mógł w każdej chwili przestać oddychać na skutek napaści. Panika. Kaszle. Co, jeśli zarazi członków Twojej rodziny? Lepiej się go pozbyć. Zobacz, ma ciężarówkę pełną jedzenia, zaatakujmy go. Skoro się stawia, to uzasadnione, aby podciąć mu gardło jednym, pewnym pociągnięciem noża. Zostanie więcej dla nas. I tam, tam jest mała dziewczynka - słyszałeś, jak mówili, że zjedzenie wątroby dziecka zmniejsza ryzyko zachorowania? Wiem, to pewnie tylko przesądy nawiedzonych i nieucywilizowanych, ale co, jeżeli mają rację? Jaka cywilizacja, poza tym? Warto się imać wszystkiego. Musimy przeżyć, dla naszych dzieci i dla następnych pokoleń. Poważmy się na każdy czyn. Zostaliśmy tylko my. Weź broń, musimy stąd uciekać. Iść przed siebie, jak najdalej, najszybciej, chodź! Kruszące się miasta, pokryte makabryczną inscenizacją zwłok w różnym stopniu rozkładu. Pozbawione oczu, wnętrzności; nagie, bo odarte z doczesnych dóbr. Nie patrz, jeśli chcesz trwać, musisz czasem odwrócić oczy. Nie ociągaj się. Dotrzemy tam, gdzie zachodzi słońce a w tym kraju, do którego dotarliśmy z niedocenianej na co dzień Korei Południowej, musi kiedyś nastać wiosna. Pojawić się słońce, roztopić wodę, ogrzać wychudłe i wyziębione wędrujące ciała rozbitków. Prawda? Nie odzywaj się do innych, małe skupiska osób mają o wiele większe szanse na sukces. Wyciągnij pistolet, tamta banda wygląda na niebezpieczną. Na litość boską, przecież jest z nami dziecko! A ona... tak, ona też je miała. Teraz wlecze się noga za nogą, jej twarz przypomina maskę, a to, co tuli do siebie tak zapamiętale to chyba... tak, kocyk noworodka. Nasz też miał podobny, pamiętasz? Nie pamiętasz. Zabiegany, nawet nie zwróciłeś na niego uwagi. A teraz co nam pozostało, poza bezkresnym marszem i bezmiernym czasem? 

“Czy my... kiedyś się spotkamy? 

Może kiedyś... jak będziemy o sobie pamiętać, jak bardzo będziemy tego pragnąć.” 

Rye. Z małym synkiem, ale już bez córki, która jak każdego zwyczajnego dnia wyszła do szkoły, jednak tym razem z niej nie powróciła. Ściśnięci jak sardynki z mężem w niewielkim pojeździe. Z mężczyzną, co dopuszczał się zdrady tak wiele miesięcy, licząc, że zaaferowana ogromną ilością pracy żona tego nie zauważy. Wiecznie zabiegana i niemająca chwili nawet dla dzieci, bo jeśliby ją miała - nie starczyłoby na życie. Dwudziestoletnia Dori i jej młodsza siostra Miso. Bez matki, która powierzyła opiekę nad nimi ojcu. Bez ojca, który umierając, podczas powirusowego napadu, zdążył powiedzieć tylko: chroń Miso.  Bez nadziei, bez pieniędzy, bez umiejętności przetrwania i obrony. Bez znajomości świata, obcego języka i realiów nowej codzienności. Z jedyną żyjącą krewną, której poprzysięgła sobie nigdy, przenigdy nie zawieść, nie opuścić i nie dać skrzywdzić. I Jina. Jina, jaka ocaliła bitego przez rodziców i znieważanego przez rówieśników sąsiada przed pewną śmiercią, wciągając go na pokład jednej z wielkich ciężarówek krewnych. Wypełnionej broniami, zapasami, odzieżą. I bestiami, które obudzą się w najbliższych już niedługo - być może sprowokowane, ale czy kiedykolwiek zasadne? Brat na brata, wuj na jego córkę, żona na męża. Strzały, cięcia, pozostawienie na zgubę. Byle dalej od Korei, ponoć gdzieś są bunkry; wszyscy, jak tylko mogą, podróżują do Rosji, by tam je odnaleźć. To wielki kraj, sądzą. Tam się uda, znajdzie się miejsce dla każdego. Tam, gdy przeminie już wieczna zima, z pewnością zachodzi słońce. Nim to zrobi – wstaje, ogrzewając zmarzliny. Ludzkie, choć coraz częściej właściwie zwierzęce. I gdzieś tam, na skraju zrujnowanej wioski, a może bezkresnego wschodniego pola, przeciwieństwo obłomowszczyzny - walka o nastanie jutra. I gdzieś tam, pod budynkiem z powybijanymi szybami, z którego zrabowano już wszystko, co zrabować się dało, skrzyżują się ścieżki dwóch dusz. I gdzieś tam - miłość otulona płaszczem niebezpieczeństwa. Rozstanie i niepewność kolejnego spotkania. Albo tak naprawdę skończył się świat. A może to wszystko było tylko wydającym się nie mieć ostatniego epizodu, koszmarnym snem? 

“Nikomu nie powiedziałam, że miałam marzenie. Chciałam zostać poetką. Dlatego każdego dnia czytałam słownik. Żeby poznać jak najwięcej słów. Im więcej nowych słów poznawałam, tym większy stawał się mój świat. Jakbym spoglądała na niego z nieba. Chciałam też być powieściopisarką.” 

Wydawnictwo Kwiaty Orientu sprowadziło do Polski kolejną perłę w koronie literatury pięknej - odbierającą dech w nęcącym tragizmie książkę “Gdzie zachodzi słońce”, w której z każdej strony wyłania się kompletna beznadziejność. Ta pożądana u finezyjnych czytelników, bo wprowadzająca w stan zadumy i nostalgii. Nie uśmiechną się podczas lektury, a skończywszy ją, będą czuli pustkę. To opowieść o bezcelowości i bezsensowności, braku jakiegokolwiek ratunku czy szansy na odmianę losu dla każdej z postaci. Pomimo tego wszystkiego, choć zdążyli dawno odrzucić już naiwne w swej zwyczajności marzenia, wciąż idą. Trwają, zmierzając niezłomnie w stronę wydumanego słońca. Gdzieś musi tkwić, za warstwą pyłu, rzeką z krwi, morzem umierających ludzi zarazków, łuskami nabojów. Tu, w tej lodowej, tak wyzutej z życia pustyni... Nad tą niezwykłą, poetycką narracją krąży budujące widmo miłości. Czyż jednak wśród kłębów takich okoliczności nie jest li marą? Narracja Choi Jin-Young uwodzi i rozzuchwala, by od kolejnych propozycji literackich oczekiwać jedynie najlepszości. Próżno w niej szukać jakichkolwiek minusów, choć personalnie mile widziałabym więcej opisów rzeczywistości, okalającej dotykane kawalkadą nieszczęść postaci - rosyjska zima, wyłaniająca się zresztą z opisu książki, przedstawiona jeszcze dokładniej, byłaby bowiem czynnikiem dodatkowo dodającym powieści majestatu grozy. Ale to tylko mój śnieżno-wschodni (widzi)miś. Powab koreańskich złożeń słów w zdania i tychże w nieodkładalną historię ponownie zakochał mnie w swoim zbezsennieniu. Absolutnie urzekający, szaro-czarny odcień powiedzenia: vanitas, vanitatum... 9/10 

Pierwsza podała mi dłoń. Nie zapomnę tego uczucia, ono będzie mnie prześladować do końca życia. Każe mi za nią tęsknić. Mnie uczyni żałosną, moje życie banalnym.” 

You May Also Like

0 comments

Serdecznie dziękuję za wszystkie opinie, wiadomości oraz czas poświęcony na czytanie mojej strony- tworzę ją dla Was! :-)